A propos Oscarów, kilka słów o nowym aktorstwie

Czytaj dalej
Fot. Andrzej Banaś
Jerzy Stuhr

A propos Oscarów, kilka słów o nowym aktorstwie

Jerzy Stuhr

Pewnie nie oglądał Pan ceremonii oscarowej, nie wszyscy są gotowi zarywać noc. Zresztą szkoda zdrowia na rozwlekłość i pompę, przynależną tej uroczystości. Nawet jeśli zdarzają się takie wpadki, jak w tym roku, to tylko ubarwiają one imprezę. Ale przecież można coś znaleźć dla siebie. Niezależnie od oglądania. Zdarzyło się to Panu?

Rzeczywiście nie oglądałem, ale zawsze lubiłem mieć jakiś specjalny „swój typ” i wierzyć, że się sprawdzi.

Przed laty otarłem się o ten blichtr amerykański osobiście, gdy promowałem do Oscara „Historie miłosne”, ale muszę przyznać, że w ogóle źle się czułem w Los Angeles, zdrowotnie i psychicznie.

Zawsze byłem w tym ogromie jakiś „pogubiony”, rozkojarzony. Byłem tam wprawdzie tylko trzy razy, przed laty, ale wolę patrzeć na Hollywood z odległości.

W tym roku też miałem swoje oczekiwanie i dlatego cieszę się ogromnie, że tegorocznego Oscara za najlepszą rolę męską otrzymał Casey Affleck, jako główny aktor filmu „Manchester by the Sea”.

To był mój typ.

Zachwyciłem się tą postacią. Ona stanowiła moje odkrycie. Zachwyciłem się aktorstwem tego młodego człowieka. Nawet myślę, że patrząc na tę postać, można określić, na czym polega nowy typ aktorstwa i jak ta sztuka będzie się na naszych oczach zmieniać.

Będzie wchodzić w postać. Będzie szła w stronę całkowitego trwania w postaci. Na ekranie nie będziemy mieć aktora, tylko postać. Bo to nie jest nawet wczucie się w postać, w temat.

Patrząc z zewnątrz, widzisz człowieka jakby całkowicie wyzerowanego… a równocześnie czujesz, że niesie on w sobie intensywny żar. Czujesz, że on za chwilę wybuchnie. I wybucha parę razy.

To jest rzadka umiejętność, by tak zaistnieć! Dlatego określam to nowym aktorstwem.

Krystyna Janda i ja - byliśmy nowymi aktorami lat osiemdziesiątych. Nawet w Łagowie dostaliśmy nagrodę za nowy typ aktorstwa. Ja w „Wodzireju”, ona w „Człowieku z marmuru”.

My przeczyliśmy poprzedniej epoce. Epoce Daniela Olbrychskiego i Małgosi Braunek, którzy też kilka lat wcześniej otrzymali w Łagowie nagrodę za nowe aktorstwo.

Z naszych wielkich, wcześniejszych, to tylko Zbyszek Cybulski się wyłamywał, nie podlegał żadnym zasadom, tworzył je sam dla siebie, był jedynym „ponad” i „obok”, z własnymi kryteriami i jedyną w swoim rodzaju oceną. Takiego postromantyzmu.

Następcy byli inni. My im zaprzeczyliśmy. Graliśmy, jak mówił Kieślowski, „z nieumytymi włosami”. I to było obrazowe i bardzo głębokie określenie.

Bo jak sobie umyjesz włosy, to jesteś natychmiast jakby trochę „napuszony”, a z tłustymi włosami, to raczej się nie pokazujesz, albo godzisz się na to, że jesteś niesympatyczny... Tak mieliśmy właśnie grać.

A co na tym tle ma Casey Affleck?

Trwanie. Tajemnicę. On nie dopuszcza nas, odbiorców, do tych tajemnic. On tylko może wybuchnąć, jak będą takie okoliczności.

I dopiero wtedy zaczniemy rozumieć, dlaczego on jest taki niekonwencjonalny, zamknięty, bezkompromisowy, ani na moment nie chcący się „nagiąć”.

My wchodziliśmy w postać. A oni trwają w niej. Są. I nic więcej. A resztę niesie scenariusz. I ty widzisz, że jest przed tobą człowiek, który wszystko ma zamknięte „w środku”. W sobie.

Gdybym miał znaleźć taki odpowiednik u kogoś innego, to na pewno byłaby to Isabelle Huppert, nawet w „Elle” - filmie, za który nie dostała teraz Oscara, ale w jej postaci można znaleźć tę samą intensywność, co u Afflecka.

Znalazłbym też polski odpowiednik: to Julia Kijowska. We wszystkim. Od „Miłości” do „Zjednoczonych Stanów Miłości”.

To jest ta sama intensywność „do wewnątrz”.

Mówię o tym też jako pedagog, bo widzę, że to intensywne trwanie w postaci wyprzedza to wszystko, czego my sami wciąż studentów uczymy. Bo my wciąż wymagamy od nich, aby wyrażali siebie, aby grali „zewnętrznie”. Aby objawiali emocje, wyrażali stany, w których pozostają.

A jeszcze jedno tu jest: to, co ja kocham w filmie, ujawnia się właśnie dzięki Affleckowi. Przekonanie, że wszystko idzie ku dobremu.

Wszak wydźwięk jest optymistyczny, chrześcijański. Przez gigantyczne cierpienie odkrywamy optymizm, dobro.

Bo „na czarno wymalować” wzajemne odnoszenie się bohaterów to każdy potrafi. I spektakle teatralne to niosą, i filmy.

Ale dać nadzieję? To trudniejsze. A „Manchester by the Sea” to ma.

Notowała:
Maria Malatyńska

Jerzy Stuhr

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.