
Inscenizacja „Cabaretu” w Teatrze Rozrywki może się podobać. Wspaniała muzyka, udana scenografia, rewelacyjny Mistrz Ceremonii. Pełny sukces? Nie do końca.
Przekonująco pokazano w przedstawieniu wszystko to, co zawiera się w warstwie fabularnej. Historie zwyczajnych ludzi, zmuszonych do podejmowania życiowych decyzji w okolicznościach, których potencjalnych konsekwencji często nie dostrzegają. Plus smakowite kąski obyczajowe, podglądanie dekadenckiej atmosfery teatrzyków, pełnych dziwacznych postaci i szybkiej konsumpcji uroków życia; albo tanich mieszkań, wynajmowanych na kilka dni, z przymknięciem powiek na to, kim naprawdę są ich lokatorzy.
Reżyser Jacek Bończyk tak właśnie tę opowieść konstruuje - w kierunku melodramatu, ze szkicem historii w tle. Trochę liryzmu, trochę dramatu, kilka komicznych epizodów… Rzecz w tym, że istotą „Cabaretu”, i powodem nieprzemijającej sławy, są nie tyko perypetie dwóch zakochanych par. Jego istotą jest groza rodzącego się - najpierw konspiracyjnie, na zapleczach knajp i w zaułkach, a potem jawnie, w atakowaniu domów i ludzi - faszyzmu. Nie przypadkiem autorzy musicalu: John Kander, Joe Masteroff, Fred Ebb umieszczają akcję w Berlinie lat 30. XX wieku. A nie, powiedzmy, w secesyjnym Paryżu.
Berlińskie „gniazdo zła”
Berlin tamtego okresu był najbardziej zbuntowanym miastem Europy. Zbuntowanym przeciw strukturom społecznym i normom moralnym, które nie wytrzymały traumatycznej próby dziejowej - I wojny światowej. Wobec śmierci na froncie upadały wszystkie ideały, zastępowane wszechogarniającym „żyć, póki się da”. Kobiety skróciły suknie i włosy, bo będąc sanitariuszkami, musiały nosić spódnice przed kostkę i czepki na głowach.
Jeżeli chcesz przeczytać ten artykuł, wykup dostęp.
-
Prenumerata cyfrowa
Czytaj ten i wszystkie artykuły w ramach prenumeraty już od 3,69 zł dziennie.
już od
3,69 ZŁ /dzień