Filmowa historia Ireny Wereczyńskiej. Poszła do wojska jako mężczyzna

Czytaj dalej
Jakub Marcjasz

Filmowa historia Ireny Wereczyńskiej. Poszła do wojska jako mężczyzna

Jakub Marcjasz

Chciała uniknąć małżeństwa, więc jako mężczyzna zaciągnęła się do wojska. A to dopiero początek jej barwnego życia. W to, co przeżyła Irena Wereczyńska z Żywca trudno uwierzyć, ale to prawdziwa historia.

Główną bohaterka tej opowieści jest Irena, która w wieku 16 lat zaciąga się do armii. Za pierwszym razem, bo po prostu chciała walczyć. Za drugim - aby uniknąć niechcianego małżeństwa. Aby zrealizować swój plan ścina włosy i zmienia imię na Ireneusz, choć w wojsku i tak mówią na nią... Jurek.

Temat na scenariusz filmowy? Dla mnie zdecydowanie tak! Historię swojej prababci, której życie jest jeszcze bardziej wielobarwne i niesamowite, odkryła Katarzyna Faber-Wróblewska z Żywca. I postanowiła mi ją opowiedzieć...

Irena, która stała się Ireneuszem
Irena Wereczyńska z domu Majerowicz urodziła się 20 grudnia 1901 roku w Tomaszowie Mazowieckim. Niewiele wiadomo na temat jej dzieciństwa. Wiadomo, że była najmłodsza z rodzeństwa, podobno miała czterech starszych braci.

Mieszkanie za czytanie

- Nie była wykształconą osobą. Skończyła tylko trzy klasy ówczesnej szkoły powszechnej - opowiada Katarzyna Faber-Wróblewska, przytaczając fragment życiorysu prababci, która odnalazła w domowych archiwach. A dzięki niemu i innym dokumentom można dowiedzieć się znacznie więcej o historii życia Ireny.

W 1917 roku zaciągnęła się do I Brygady Legionów Polskich dowodzonych przez Józefa Piłsudskiego. - Poszła do wojska, bo po prostu chciała walczyć - tłumaczy Katarzyna Faber-Wróblewska.

Obcięła więc włosy i przerobiła dokumenty. Do dziś zachowała się legitymacja wojskowa z tych czasów.

- Walczyła w okopach z chłopakami jako Irek, w wojsku miała pseudonim Jurek, stąd też część dokumentów była wystawiana na takie imię i potem już tego pseudonimu używała. W wojsku dorobiła się najpierw stopnia kaprala, a potem plutonowego - opowiada prawnuczka Ireny Wereczyńskiej.

Po roku, kiedy Legiony zostały rozwiązane, wróciła do domu, ale długo w nim nie pobyła. Niespokojny duch znów skierowało ją w kierunku wojska. Tym razem zaciągnęła się - znów jako mężczyzna - do 10. Dywizji Piechoty gen. Lucjana Żeligowskiego. - Jak niesie wieść gminna chciała uniknąć małżeństwa z dobrze usytuowanym o 30 lat starszym mężczyzną - wspomina Katarzyna Faber-Wróblewska.

Z zachowanych dokumentów możemy m.in. dowiedzieć się na temat tego, co wówczas ze sobą posiadała. M.in. “1 siennik” oraz... “3 skarpetki”. Z dywizją walczyła m.in. o Wilno. Niestety została ranna i trafiła do szpitala, gdzie jej mistyfikacja wyszła na jaw.

- Tam okazało się, że z Irka zrobiła się Irena - śmieje się prawnuczka Ireny Wereczyńskiej. Po odkryciu tajemnicy przełożeni zdecydowali o przeniesieniu jej do poczty polowej, gdzie dokończyła służbę. Tuż przed wybuchem Bitwy Warszawskiej wróciła do domu. I wyszła za mąż za fabrykanta Kazimierza Wereczyńskiega - tego samego, przed którym wcześniej uciekła do wojska.

- Tak głosi historia rodzinna - zastrzega Katarzyna Faber-Wróblewska.

Państwo Wereczyńscy doczekali się dwóch córek - Marysi i Kazimiery.

- Jednak po kilku latach małżeństwo się rozpadło. Irena podjęła decyzję o rozwodzie i wspólnie z dziewczynkami wyjechała do Warszawy - opowiada prawnuczka.

W stolicy zrobiła kursy, które upoważniały ją do tego, aby mogła być urzędniczką kolejową.

- To jest istotne, ponieważ babcia całe życie podkreślała, że jest urzędniczką kolejową - śmieje się Katarzyna Faber - Wróblewska.

Na kolei pracowała od 1935 roku do wybuchu wojny. W między czasie dorabiając sobie jako masażystka. Wyszła także ponownie za mąż.

Angażowała się też w akcje społeczne. Dowodem kolejny dokument, który czytam. Chociaż zaadresowany do Ireny Wereczyńskiej, to napisany w męskiej osobie: “W uznaniu zasług, jakie WPan położył przy organizacji Święta Morza, oraz przy zbiórce na rzecz Funduszu Obrony Morskiej w r.b. mamy zaszczyt złożyć WPanu serdeczne podziękowanie” - pisał (zapis oryginalny) 11 listopada 1936 roku wicedyrektor Kolei Państwowych.

Konspiracja, Auschwitz, Pawiak
W momencie wybuchu wojny po raz kolejny postanowiła zgłosić się do służby wojskowej. Miała wówczas 38 lat.

- Nie musiała tego robić, a pamiętajmy, że ówczesna kobieta ok. 40-letnia a ta dzisiejsza, to zupełnie coś innego - zwraca uwagę prawnuczka pani Ireny. I przyznaje, że to jeszcze bardziej jej imponuje niż fakt, że jej prababcia zaciągnęła się wcześniej do wojska jako mężczyzna.

Irena Wereczyńska została oddelegowana do przewożenia poczty konspiracyjnej na odcinku Warszawa - Białystok.

- Jej córka opowiadała, że w starych parowozach obok kotła była szafa, gdzie trzymano wiadra i szczotki, i ona tam jeździła schowana z tymi dokumentami - opowiada Katarzyna Faber-Wróblewska.

Niestety pewnego dnia ktoś na Irenę Wereczyńską doniósł. Została aresztowana przez Gestapo i osadzono ją w więzieniu na “Pawiaku”, gdzie spędziła dwa miesiące.13 maja 1943 roku została przewieziona do obozu Auschwitz-Birkenau, gdzie przebywała aż do wyzwolenia. “W obozie oznaczona numer więźniarskim 44790” - czytam w zaświadczeniu wydanym w 1962 roku przez Muzeum w Oświęcimiu.

- Przeżyła tam dwa apele 72 godzinne, które bardzo odbiły się jej na jej zdrowiu, a w czasie których wiele z jej koleżanek zamarzło na śmierć - opowiada Katarzyna Faber-Wróblewska.

Aby ratować życia była zdolna do ogromnych poświęceń.

- Mniej więcej w połowie jej pobytu w obozie miała miejsce ucieczka z kobiecego baraku, który w efekcie Niemcy postanowili zlikwidować, dlatego, aby się ratować wspólnie z koleżanką skoczyła do fekaliów w latrynie, gdzie przeczekała dwie doby. Drugi raz zrobiła to samo, kiedy Niemcy zorientowali się, że Armia Czerwona jest blisko i że obóz będzie wyzwolony - opowiada Katarzyna Faber-Wróblewska.

Jest już na muralu. Pora na film?
Trauma wojny odbiła się bardzo na zdrowiu Ireny Wereczyńskiej, tym fizycznym, bo w podejściu do otoczenia nie zmieniła się.

- To była kobieta, która niczego się nie bała, zawsze mówiła, to co myśli, nie bała się się ryzykować. Mimo, że była bardzo schorowana, była bardzo pogodną osobą - wspomina prawnuczka, którą Irena Wereczyńska zajmowała się w dzieciństwie. - To była bardzo bliska mi osoba. Miałam jedenaście lat, kiedy zmarła i to była pierwsza śmierć w moim życiu, którą świadomie odczułam - wspomina Katarzyna Faber-Wróblewska.

Chociaż Irena Wereczyńska urodziła się w Tomaszowie Mazowieckim, a wiele lat mieszkała w Warszawie, to w Żywcu, gdzie los rzucił ją w pewnym momencie, postanowiła pozostać do końca życia. Zmarła w wieku 84 lat w szpitalu na skutek powikłań, które pojawił się po amputacji nogi.

- Jej historię zaczęłam odkrywać całkowicie przez przypadek, kiedy porządkując strych natrafiłam na stare dokumenty, które nie wiedzieć jak przetrwały II wojnę - opowiada Katarzyna Faber - Wróblewska.

A kiedy historię swojej prababci opowiedziała podczas rodzinnego spotkania, wówczas jej przyjaciel, Dariusz Paczkowski, znany streetartowiec, stwierdził stanowczo: “Tę historię trzeba opowiedzieć światu!”. Sam już namalował dwa murale z wizerunkiem Ireny Wereczyńskiej. Jeden znajduje się w Tomaszowie Mazowieckim, a drugi w Żywcu. Teraz pora na film...?

Jakub Marcjasz

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.