Jadwiga Barańska sama znalazła dla siebie rolę życia

Czytaj dalej
Fot. Tomasz Bolt/Polska Press
Paweł Gzyl

Jadwiga Barańska sama znalazła dla siebie rolę życia

Paweł Gzyl

Przerwała świetnie zapowiadającą się karierę aktorską, kiedy była tuż po czterdziestce. Poświęciła się dla najbliższych – i wcale tego nie żałuje.

Dobrali się na zasadzie przeciwieństw. On jest nieuporządkowany, pełen pasji, ciągle rozgorączkowany, mimo sędziwego wieku. Ona z kolei ujmuje swym spokojem i łagodnością, a umiłowanie do ładu ma takie, że on śmieje się z niej, że kiedy idzie ulicą, to zbiera leżące na niej papierki. W rozmowie z innymi mówią do siebie po nazwisku: on nazywa ją „Barańską”, a ona jego „Antczakiem”. Od 1979 roku mieszkają za oceanem.

– Nie mogę powiedzieć, że nie jestem szczęśliwa w Ameryce. O nie! Ja tam jestem szczęśliwa. Moja przynależność do narodu jest jednak niewyobrażalnie silna. Tutaj wysiadam i nie wyobrażam sobie, żeby był równy chodnik, żeby każda ubikacja działała... Tak musi być i z tym jestem szczęśliwa. Bo jestem u siebie – twierdzi w „Gali”.

*
Wychowała się w powojennej Łodzi. Jej mama miała niemieckie korzenie, ale była gorącą polską patriotką. Podczas okupacji trafiła z mężem do obozu koncentracyjnego – ona przeżyła, a on nie. Ich córka od dziecka marzyła, aby zostać aktorką. Kiedy pojawiła się na egzaminach do łódzkiej filmówki, nie poszło jej jednak najlepiej. „Brzydka, chuda i niezdolna” – pomyślał o niej przepytujący ją młody asystent Jerzy Antczak i uznał, że nie nadaje się na aktorkę.

– Mnie mój mąż nie chciał przyjąć do szkoły. Był asystentem, a ja byłam strasznie chuda i drobniutka. Powiedział, że ktoś taki w żadnym wypadku nie może być aktorką. Pojechałam zdawać do Warszawy, tam też mnie nie przyjęli, ale nie wiadomo, dlaczego wybiegł za mną Aleksander Bardini i powiedział, żebym na pewno zdawała za rok. I zdałam. To był bardzo mądry człowiek – opowiada w Polskim Radiu.

Żeby przeczekać rok, Jadwiga poszła do pracy w łódzkich zakładach dziewiarskich. Tam ktoś napisał na nią donos, że trzyma się z dala od „robotniczej młodzieży”. Mądry przewodniczący rady zakładowej poradził, żeby złożyła samokrytykę, a potem napisał jej pozytywną opinię do szkoły. I udało się: dziewczyna została studentką i... zaprzyjaźniła się z prowadzącym zajęcia Antczakiem. Nie minął rok, a para stanęła na ślubnym kobiercu. Ślub wzięli o piątej rano, bo nie mieli w czym pójść do ołtarza.

– Wszyscy byliśmy strasznie biedni. Taka generacja. Nie mieliśmy na nic pieniędzy. Jak mówiła Osiecka, chodziliśmy w butach naszych ojców, którzy zginęli w powstaniu: „Bo buty trzeba było donosić”. Ale czego innego wymagało się od życia. Człowiek był szczęśliwy tylko dlatego, że jest na tym świecie. Że jest młody, a każdy dzień coś mu nowego przyniesie – tłumaczy w „Vivie”.

*
Po studiach zamieszkali w małym mieszkanku mamy aktorki w Łodzi. Ona jeździła występować w Warszawie, a on reżyserował na miejscu. Po raz pierwszy wpadli na pomysł współpracy przy okazji „Hrabiny Cosel”. Śmiały pomysł Antczaka, by w głównej roli obsadzić Barańską, spodobał się widzom. Niestety: prasa nie miała dla niej litości, bijąc na larum: „Jak tak brzydka kobieta może grać taką rolę?”. Młodziutka aktorka nie załamała się jednak. Cztery lata później wpadła na pomysł, aby mąż przeniósł na ekran „Noce i dnie” Marii Dąbrowskiej.

– Gustaw Holoubek czytał cudownie tę książkę w radiu. Mnie się to ogromnie podobało, bo ta książka zawiera wiele myśli ponadczasowych. Zwróciłam uwagę męża, co mi się zdarzyło raz jeden, że byłoby dobrze, gdyby on się tym zainteresował. Nie tylko dlatego, że ja bym chciała grać tę rolę, ale miałam nosa, że całość jest godna uwagi. Okazało się, że miałam rację i sama znalazłam dla siebie rolę – wspomina w „Fakcie”.

Zdjęcia do „Nocy i dni” trwały ponad 500 dni. Antczak do dziś podkreśla, że nie poradziłby sobie, gdyby nie wspaniała ekipa, którą zgromadził na planie. Najtrudniejsze nie były dla niego sekwencje zbiorowe, ale... sceny miłosne między Barańską a Jerzym Bińczyckim. Ponoć aż go skręcało z zazdrości, kiedy widział żonę w ramionach aktora. Bińczycki okazał się jednak na tyle taktowny, że wszystko odbyło się bez awantur. Widzowie ukochali z kolei inną scenę z filmu: kiedy Karol Strasburger wskakuje do stawu, by zebrać dla Barańskiej białe nenufary. Film odniósł światowy sukces: zebrał laury na festiwalach i otrzymał nominację do Oscara.

– Barbara jest zbiorowiskiem tak wielu cech kobiecych, że właściwie każda z nas znajdzie w niej cząstkę siebie. I na tym polega siła Barbary, filmu, Dąbrowskiej. Każda z nas, na całym świecie, znajdzie tu cząstkę swojego „ja”. Żadna kobieta nie chce być zostawiona przez żadnego mężczyznę, każda kobieta chce być ładna, każda kobieta ma marzenia, z których większość do końca życia zostaje w sferze marzeń – podkreśla aktorka w serwisie Bumerang Media.

*
Sukces „Nocy i dni” nie spodobał się ówczesnemu wiceministrowi kultury – Januszowi Wilhelmiemu. Zaczął więc rzucać kłody pod nogi Antczakowi, ucinając możliwość realizacji jego kolejnych projektów. Nic więc dziwnego, że reżyser podjął dramatyczną decyzję – w 1978 roku spakował rodzinę i poleciał do USA z myślą, aby tam kontynuować karierę.

– Minęłam właśnie czterdziestkę i poczułam, że mam dług do spłacenia wobec bliskich. Wcześniej to oni robili wszystko, bym nie schodziła ze sceny. Dwa lata nie było mnie w domu, bo kręciłam film. Syn tyle czasu nie miał obok siebie matki. Zrozumiałam, że to nie granie jest najważniejsze, ale rodzina, dorastający Mikołaj, mama, mąż – tłumaczy Barańska.

Los przewrotnie pokierował życiem polskich artystów na obczyźnie. Antczak nie nakręcił tam żadnego filmu, bo zabrakło mu potrzebnej w Hollywood przebojowości. Został za to wykładowcą kina na prestiżowym Uniwersytecie Kalifornijskim w Los Angeles. Wykształcił kilka pokoleń filmowców, z których niejeden osiągnął duże sukcesy. Barańska pracowała trochę w handlu, a potem zajęła się rodziną i domem.

Para wróciła do kina dopiero w wolnej Polsce, realizując wspólnie w 2002 roku widowiskowy film „Chopin. Pragnienie miłości”. Barańska i Antczak nie zdecydowali się jednak na powrót do kraju na stałe. W Ameryce mieszka i pracuje ich syn Mikołaj, który nie poszedł w ślady rodziców i został programistą komputerowym.

– Nigdy nie miałam tam nad oceanem poczucia rozdarcia. Przyjeżdżam tutaj, to jakbym w ogóle nie wyjeżdżała. Nie jestem wyobcowana. Dopóki żyją moi przyjaciele, ludzie, z którymi spędziłam życie, będę tu wracać. Tam z kolei jest syn, środowisko, w które też już wrosłam – podkreśla aktorka w „Vivie”.

Paweł Gzyl

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.