Komórka. Gadżet, który przez 45 lat zmienił umysły

Czytaj dalej
Fot. pixabay.com
Adam Willma

Komórka. Gadżet, który przez 45 lat zmienił umysły

Adam Willma

Dziś możemy się pośmiać, ale 45 lat temu, gdy Martin Cooper, pracownik naukowy firmy Motorola przykładał do ucha pierwszy telefon komórkowy (porównanie z cegłą było jak najbardziej na miejscu) słusznie wieszczono rewolucję.

Cegła w kieszeni

Był 3 kwietnia 1973 roku. Cooper, autor patentu nr US3906166 („system telefonii radiowej”) na oczach dziennikarzy zadzwonił do konkurencji - firmy Bell Labs. Ale ta marketingowa zagrywka na niewiele się zdała. „Cegła” Motoroli pozwalała na 30-minutową rozmowę, po czym telefon trzeba było ładować 10 godzin.

Największym błędem było jednak to, że Motorola nie poszła w kierunku miniaturyzacji telefonów, co wiele lat później udało się Nokii. Fińską komórkę można było wreszcie nosić w kieszeni. Pod warunkiem, że była to pokaźna kieszeń.



Gadżet dla szpanerów

W Polsce na przenośne telefony analogowe trzeba było poczekać jeszcze dwie dekady. W 1992 roku wystartowała pierwsza analogowa sieć komórkowa PTK Centertel. W połowie lat 90. miała ledwie 50 000 abonentów .

Nic dziwnego - podczas gdy średnie wynagrodzenie nie przekraczało jeszcze równowartości 300 dolarów, opłata instalacyjna wynosiła 500 dolarów, miesięczny abonament - 25 dolarów, a minuta połączenia - 0,34 (w przypadku sieci stacjonarnej 0,54).

Jednym ze szczęśliwców, którzy mieli wówczas możliwość korzystania z sieci komórkowej był Romuald Gierszal, właściciel firmy Optiguard: - Po raz pierwszy widziałem telefony komórkowe jeszcze w Niemczech. To były dość zabawne widoki, bo w wielu przypadkach można było odnieść wrażenie, że to rodzaj spektaklu, dzwonienie na pokaz, szpan.

Dziś płacilibyśmy 400 000 zł

Choć ceny były horrendalne, szybko okazało się, że komórka zarabia na siebie: - W Polsce używałem dwóch telefonów i rachunek za nie wynosił z początku 8 000 złotych miesięcznie - wspomina Romuald Gierszal. - Dziś w firmie za 50 telefonów płacimy nie więcej niż 3 000 złotych. Gdyby przyjąć tamte początkowe stawki, musielibyśmy dziś płacić rachunki rzędu 400 000 zł! Mimo wszystko jednak tak duży wydatek nam się wówczas kalkulował. Oczywiście dziur w zasięgu było mnóstwo, ale zawsze można było zatrzymać się w miejscu, gdzie był dobry sygnał i zamienić samochód w biuro.

Biceps komórkowy

Redakcja Gazety Pomorskiej w połowie lat 90. wyposażona była w dwa telefony komórkowe. Jeden dzielili między siebie prezesi, drugi pozostawał do dyspozycji dziennikarzy. Najczęściej okupował go dział sportowy. Adam Szczęśniak relacjonował wówczas m.in. koszykarskie rozgrywki klubu Nobiles Azoty: - Nasza dziennikarska motorola składała się z dwóch części - bazy w formie walizeczki i słuchawki połączonej z nią kablem - wspomina Adam Szczęśniak.

Bateria w tej słuchawce ważyła z 2 kilogramy, więc wyrobiłem sobie dzięki niej niezły biceps. Ale i tak, żeby nadać relację z meczu, jedna bateria nie wystarczała, trzeba więc było nosić zapasową.

Na meczach koszykówki dziennikarze rezydowali przy mały stoliku obok stołu sędziowskiego: - Gdy próbowałem nadać relację, trzeba było wyłożyć cały ten sprzęt na stolik, ale wówczas nie można było skupić myśli, bo wokół stało kilkanaście osób, które chciały z bliska obejrzeć sprzęt - śmieje się Adam Szczęśniak. - Czasem dyktowałem paniom maszynistkom jeszcze w drodze z Włocławka, ale wówczas trzeba było błagać kierowców autobusu, żeby chwilę zaczekali, bo tuż za Azotami znikał zasięg, a pojawiał się znowu dopiero w Toruniu.

W Pawłowie na górce

W czasach gdy telefonia komórkowa raczkowała, Marek Jeleniewski był rzecznikiem prasowym komendanta wojewódzkiego policji w Bydgoszczy: - Pojechałem do salonu w Chojnicach kupić telefon. W zasadzie wszystko było załat wione. Na samym końcu pytam, czy u mnie w Mylofie będę miał zasięg, bo po to mi był potrzebny telefon komórkowy a miła pani na to, że w Mylofie nie, ale w Pawłowie na górce, 15 kilometrów dalej, owszem.

Igor Bartosik, pracownik muzeum, często odwiedzał rodziców na Pomorzu: - Zasięg był u nich tylko w grodzie na górce, przy słupku z lampą. Komórka była tam na stałe umocowana. Taka ogrodowa budka telefoniczna.

Sygnał na morzu

Senator Jan Rulewski nie kryje, że przenośne telefony robiły na nim duże wrażenie: - Trochę zazdrościłem tym, którzy paradowali z takim luksusem. U nas, w Bydgoszczy, wrażenie robił reporter radiowy Lech Lutogniewski, który nadawał relacje wprost z telefonu.

Swój pierwszy telefon Rulewski dostał z klucza parlamentarnego: - Moja komórka to już było urządzenie cyfrowe, bo na centertela jeszcze się nie załapałem. Muszę przyznać, ze bardzo pomagał w sprawach organizacyjnych.

Bogusław Meszkes, właściciel bydgoskiego Grafpolu pierwszą komórkę kupił jako element wyposażenia samochodu w Niemczech: - Jeszcze pod koniec lat 80., żeby zadzwonić z Polski do Niemiec trzeba było zamawiać roz mowę. Bywało, że na połączenie czekałem dwa dni. Dlatego nigdy nie zapomnę tego wrażenia, gdy płynąłem promem do Szwecji. Będąc na pełnym morzu mogłem dzwonić gdziekolwiek. Nieprawdopodobne było to poczucie wolności.

Podejrzany, bo odłączony

Szybko jednak okazało się, że komórkowa wolność ma również drugie oblicze.

- Nagle odkryłem, że w każdej chwili muszę być przygotowany, mieć gotową odpowiedź, błyskawicznie reagować, ponieważ w najbardziej nieoczekiwanym momencie mógł zadzwonić kontrahent - zauważa Romuald Gierszal. - Trzeba mu wówczas udzielić profesjonalnej i godnej zaufania odpowiedzi. Wzrósł więc natychmiast poziom stresu. Posiadając jedynie telefon stacjonarny, miałem prawo nie być pod telefonem, miałem czas na przygotowanie się do rozmowy, przemyślenie jej przebiegu i wariantów. Dziś tego czasu nie ma, bo nieodebranie telefonu budzi podejrzenia. Posiadacz telefonu jest pozbawiony tarczy obronnej.

Pułapka komórkowa

- Za sprawą komórki łatwiej złapać człowieka w pułapkę - dopowiada Jan Rulewski. - Pamiętam, że kiedyś próbowała to ze mną zrobić pewna pani redaktor, składając mi korupcyjną propozycję, gdy byłem w biegu, z myślami zupełnie przy innej sprawie. W przypadku telefonu stacjonarnego rozmowa przebiega zwykle trochę inaczej. Człowiek jest „przylepiony” do tego telefonu, bardziej skupiony na rozmowie. Tymczasem komórka to nasze trzecie ucho i drugie usta. Za dużo się przez nią gada i zbyt nieuważnie słucha. Łamie się też święte prawa niedzieli i soboty, a nawet prawo do snu. Najgorsze jest to, że do tego wszystkiego byliśmy w stanie się przyzwyczaić.

Są jednak tacy, którzy z komórkowym terrorem postanowili zawalczyć aktywnie.

- Nie wiem, kto w Sejmie jako pierwszy miał komórkę, ale wiem kto do końca się przed nią bronił - mówi Jan Rulewski. - To był Zbigniew Romaszewski, który chyba do końca życia nie miał telefonu komórkowego i traktował taką formę komunikacji z pogardą. Długo bronił się przed telefonem komórkowym Jan Maria Rokita. Jeszcze kilka lat temu nie miał telefonu i odmawiał przyjęcia.

Rokita i diaboliczny pomysł

Z Janem Rokitą nie udało nam się skontaktować telefonicznie. Telefon, owszem, posiada, ale jego aktualny numer jest nie do zdobycia na giełdzie dziennikarskiej. Odpowiedział nam mailem.

„Od dobrych paru lat mam już telefon komórkowy (bardzo już antyczną, ale niepsującą się Nokię)” - przyznaje były minister. „Używam jej zamiast numeru stacjonarnego w domu, w zasadzie do kontaktu z żoną, bo ona nieustannie gdzieś podróżuje. Raczej nie wynoszę go z domu. „Kulturowo” (by tak rzec) nie byłbym w stanie żyć stale z telefonem, z bardzo praktycznego powodu: życie, w którym dzień i noc miałbym być dyspozycyjny dla innych, jest pomysłem iście diabolicznym.”

Do komunikacji ze światem zewnętrznym wystarcza Janowi Rokicie poczta mailowa: „Pozwala reagować na tych ludzi, na których chcę reagować, a przede wszystkim w czasie, który ja sam chcę przeznaczyć na dowiedzenie się, czy ktoś ma do mnie jakieś sprawy.”

Smycz, z którą się pogodziłem

Kilka lat bronił się przed telefonem również prof. Tomasz Szlendak, socjolog z UMK: - Moja żona miała telefon od 1999 roku, Ja broniłem się jak mogłem do 2005 roku. Byłem więc przez 6 lat coraz bardziej nieadekwatny wobec środowiska, w którym niektórzy mieli już czasem po dwa telefony. Od początku jednak zrażała mnie ta kontrolna funkcja telefonu, widziałem w nim smycz, za którą każdy w dowolnej chwili może pociągnąć. Miałem nadzieję, że do komunikacji wystarczy mi droga mailowa. Dopóki jednak telefon, sieć internetowa i aplikacje pocztowe nie zostały zintegrowane w jednym narzędziu udawało mi się wyłgać. Ale pozostawanie przy poczcie elektronicznej przestawało mieć sens, gdy poczta znalazła się w komórce.

Klawisze górą

Nadal są jednak osoby, które świadomie unikają smartfonów, pozostając przy tradycyjnym klawiszowcu.

- Do takich nieśmiertelnych i ciągle kupowanych telefonów należy Nokia 6210, który trzyma swoją cenę - mówi Hubert Fiałkowski, współtwórca bydgoskiego Muzeum Komórek, pasjonat telefonów. - Ci, którzy wybierają vintagowe komórki kierują się jednak nie tylko ceną, wytrzymałością i brakiem konieczności częstego ładowania, ale również tym, czego stare komórki są pozbawione - brakiem zaawansowanych aplikacji, które mogą nas szpiegować.

Bo smartfon to jeszcze krótsza smycz.

- Sprawia, że praca zaczęła rozciągać się na całą dobę - uważa prof. Szlendak. - Wielu z nas nosi dziś w telefonie dokumenty z pracy, i w wolnej chwili nadrabia zaległości. Niektórzy pracodawcy już wpisali w umowy o pracę zapis o możliwości lokalizowania pracownika przy pomocy GPS. Tymczasem producenci smarfonów przekonują nas, że kupujemy narzędzie do relaksu.

Romans w wersji cyfrowej

Ale przecież do pewnego momentu byliśmy na dobrej drodze. Powstał rodzaj komórkowej etykiety, dobrze wychowali ludzie wiedzieli, że nie wypada rozmawiać w tramwaju i kłaść komórki na stole w restauracji. W którym momencie zapomnieliśmy o tej kindersztubie?

- Kiedy dorastały osoby wychowane już tym środowisku technologicznym i nie pamiętające życia bez komórek - mówi Tomasz Szlendak. - W pamięci utkwiła mi taka scena: młoda dziewczyna, siedząca w przedziale kolejowym, rzuca swojego chłopaka przez telefon, nie stroniąc przy tym od inwektyw. To było dla mnie wówczas zdumiewające, bo zachowywała się tak, jakby przebywała w jakiejś szklanej bańce, zakładając że pozostali pasażerowie siedzą we własnych światach i własnych telefonach.

A przecież jeszcze nie tak dawno uznawano za oczywiste, że jedyną właściwą formą załatwienia sprawy takiego kalibru był kontakt osobisty. Dziś jednak telefon postrzegany jest jako oczywiste przedłużenie kontaktu realnego.

W poszukiwaniu świata bezkomórkowego

Młodym nie trzeba tego wyjaśniać: - Dla dzieci kontakt z komórkami sprzed lat jest egzotyką Nie mogą uwierzyć, że ludzie rozmawiali kiedyś przez tak archaiczne urządzenia i że w telefonie wystarczała im prosta gra „Snake” - opowiada Hubert Fiałkowski. - Trudno im wyobrazić sobie świat bez smartfona, natomiast świat bez komórki przerasta już ich wyobraźnię.

O tym, że życie bez komórki jest niemożliwe, Jan Rulewski przekonał się dopiero wówczas, gdy prowadził jednoosobową działalność gospodarczą: - Nie można już było pozostawać w kontakcie z klientami bez telefonu komórkowego. Tego nie da się już ominąć.

Czy możliwy jest zatem jeszcze powrót do życia bezkomórkowego?

- Absolutnie niemożliwy - nie ma wątpliwości prof. Szlendak. - Dla nowych pokoleń to środowisko komunikacyjne jest czymś zwyczajnym. Ludzie, którzy wyrastali bez telefonu przyrośniętego do ręki zapewne jeszcze dali by sobie radę w bezkomórkowym świecie. Ale dla młodych nie jest to narzędzie do pracy, to narzędzie życia. Flirt bez telefonu komórkowego? Dziś już niemożliwe. To istnienie telefonu zadecydowało o powstaniu wielu zachowań czy wzorów kulturowych. To tak, jakby ludziom po czterdziestce kazać żyć bez krzesła czy kranu z bieżącą wodą.

Telefon ma dziś dla ludzi ważniejsze znaczenie niż krzesło czy bieżąca woda, bo skupia życie społeczne i jest narzędziem poznawczym do wszystkiego. Dlatego trudno powiedzieć o młodych, że są uzależnieni od telefonu, bo to jakby powiedzieć, że są uzależnieni od wody. Ale to nie całkiem tak, że młodzi przestali ze sobą rozmawiać - komunikacja wirtualna przeplata się płynnie z realną.

Coraz częściej jednak uzależnienia przybierają niepokojąca formę. Alarmujące dane pojawiły się już w badaniu przeprowadzonym w 2011 roku. Już wówczas perspektywa spędzenia dnia bez telefonu była niewyobrażalna dla co trzeciej osoby w wieku 11-19 lat. Co trzeci nastolatek „na pewno wróciłby do domu”, gdyby zapomniał komórki. Zaledwie 30 proc. nie odczuwałaby z tego powodu niepokoju.

Nic dziwnego, że fonoholicy zagościli na dobre w gabinetach specjalistów od uzależnień behawioralnych. Apele tych ostatnich, o tym, że dla właściwego rozwoju umysłowego, nie należy kupować dzieciom smartfonów przed 13 rokiem życia, giną jednak w informacyjnym szumie.

Głupsi, bo lepiej skomunikowani

Tymczasem lepsza komunikacja wcale nie czyni nas szczęśliwszym i mądrzejszym.

- Wiele dzieł ważnych dla ludzkości powstawało w ciszy, samotności, izolacji - podkreśla prof. Szlendak. - Dziś cisza i samotność wymaga szczególnych zabiegów. Nie mam wątpliwości, ze konsekwencją rewolucji smartfonowej będzie zahamowanie postępu. Bo postępem w sztuce i nauce do pewnego stopnia rządziła izolacja, albo przynajmniej niewiedza, że jakiś problem jest nierozwiązywalny.

- Mając nieustanny kontakt ze światem nie jesteśmy w stanie wymyślić czegoś nowego, bo ciągle otoczony będziesz milionem gotowych wzorców.

Kochamy, choć nienawidzimy

Tak czy owak pokochaliśmy swoje komórki miłością na śmierć i życie: - Choć nie jestem wielbicielem tego urządzenia, muszę przyznać, że gdyby nie ono, na pewno nie miałbym tak częstego kontaktu z córką - przyznaje Romuald Gierszal.

- To jest trudny związek, ale jesteśmy na siebie skazani - wzdycha Jan Rulewski. - Więc mojej komórki nie wyłączam nigdy. Czasem wyciszam ją, gdy wracam zmęczony i chcę się wyspać, ale wówczas zwykle i tak daję ją komuś pod opiekę. Nauczyłem się traktować ją jak wymagającą przyjaciółkę.

Adam Willma

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.