Marcin Kindla zawsze marzył, żeby muzyka była jego pracą

Czytaj dalej
Teresa Semik

Marcin Kindla zawsze marzył, żeby muzyka była jego pracą

Teresa Semik

Z górniczego familoka w Świętochłowicach trafił do studia nagrań w Kalifornii. Współpracuje z kompozytorami, którzy pisali dla Whitney Houston, Barbry Streisand czy Eminema. Cała Polska śpiewa jego piosenkę z serialu „Rodzinka.pl”. Jest też jego nowa płyta „2.0”.

Słucham pana piosenek w „Barwach szczęścia” z nowej płyty „2.0” i myślę sobie, że Marcin Kindla chyba się zakochał?

Zakochał się dawno temu. Pod względem stałości uczuć nie pasuję do muzycznej branży. Płyta „2.0” jest takim spojrzeniem na moje dwadzieścia muzycznych lat.

Mieszkanie za czytanie

Jak by pan nazwał ten etap drogi zawodowej?

Przecudowny moment dojrzałości; połączenie szaleństwa muzycznego z wyważoną rolą męża i ojca. Ciągle się uczę i nabieram doświadczenia. Zacząłem współpracę z kompozytorami amerykańskimi, którzy byli nominowani do Oscara, zdobywali nagrody Grammy. Gdy w związku z tą pracą pojechałem pierwszy raz do Kalifornii, ja, chłopak ze Świętochłowic, miałem wrażenie, że zasnąłem w tramwaju i zajechałem za daleko.

Pisze pan piosenki na rynek amerykański?

Wspólnie je piszę z autorami utworów dla Whitney Houston: Judem Friedmanem i Allanem Richem, z Davidem Brookiem, który współpracował z Eminema, z San Martinem komponującym dla Maroon 5. Po pierwszym spotkaniu w studiu nagrań w Santa Monica, w kwietniu, powstało pięć piosenek, które są proponowane amerykańskim wykonawcom. Poszło nam dobrze, więc lecę do USA znów we wrześniu.

No to spadła panu gwiazdka z nieba?

Wiedziałem, że firma z Polski wysłała moje portfolio, ale nie przypuszczałem, że coś z tego będzie. A tu dostaję mejla, że na mnie czekają w Los Angeles. Myślałem, że to żart.

Wróćmy do czerwca 1996 roku i kolejnej edycji konkursu „Chcę być gwiazdą” Radia Katowice. Zespół braci Kindla wygrał bez dwóch zdań. Więc został pan gwiazdą?

Nigdy do gwiazdy nie aspirowałem, choć tamten konkurs pomógł nam uwierzyć w siebie. Marzyłem tylko, żeby muzyka była moją pracą, żeby pisać piosenki dla polskich wykonawców. O współpracy z amerykańskimi kompozytorami bałbym się śnić.

Jako kompozytor i producent stoi pan za sukcesami takich gwiazd jak: Stachursky, Krzysztof Kiljański, Rafał Brzozowski, Ewa Farna, Piotr Kupicha. Stoi pan w cieniu. Dlaczego?

Rozpoznawalność, bywanie w modnych miejscach nigdy nie były moją ambicją - faceta z familoka w Świętochłowicach. Nigdy nie pchałem się na pierwszy plan. Bardziej wciągała mnie praca w muzycznej kuchni.

Trudno zostać gwiazdą, jeśli ma się tyle pokory w sobie, co pan. Z czego ona wynika?

Z rodzinnego domu. Mama wychowywała mnie i brata samotnie, pracując w kopalni na trzy zmiany. Widziałem, ile kosztowało ją wysiłku, by zapewnić nam start w lepsze życie. Dlatego blichtr mnie nigdy nie pociągał. Przez te 20 lat nigdy nie szedłem na skróty.

Może trzeba było? Popularność daje pieniądze.

Mógłbym kiedyś wziąć udział w reality show, „kroić” muzykę na miarę oczekiwań, ale pieniądze nie są wyznacznikiem życia. Nie trzeba za nimi iść jak za drogowskazem.

Muzykowanie to rodzinna tradycja?

Kiedy rodzice byli razem, występowali w zespołach okolicznościowych, na weselach. Na początku brałem poduszkę z kompletu wypoczynkowego i udawałem, że gram na klawiszach. Na dodatkowe zajęcia nie było w domu pieniędzy i edukacja muzyczna mnie ominęła. Jestem samoukiem. Z jednej strony to dobrze, bo zostały we mnie najprawdziwsza pasja i miłość do muzyki, ale czasem przydałoby się trochę więcej teorii. Trudno zostaje się muzykiem, kiedy w szkole są tylko zajęcia z fletu i chór. W mojej szkole każdy musiał grać na flecie, a wybrani śpiewali w chórze. W szóstej klasie zacząłem grać na gitarze ze starszymi kolegami i wtedy muzyka odsłoniła mi inny świat.

Jak pan zdobył instrument?

Miałem klawisze, jak się później okazało, po ojcu. Dał mi je muzyk, który z nim grał. Z tatą nie miałem za dużo kontaktu, więc te klawisze rekompensowały mi w jakiś sposób czas bez niego. Kiedy jednak pojawiła się okazja,by je zamienić na gitarę basową, zrobiłem to bez bólu.

Granie z bratem to temat zamknięty? Zespół Kindla nie odniósł spektakularnego sukcesu.

Nasze oczekiwania były dużo większe, a w tej branży potrzebna jest też cierpliwość. Każdy miał inne cele. Zespół Kindla pozostawił po sobie wiele piosenek, które dziś ludzie pamiętają - to jest nie wątpliwie jego sukces.

Ze Stachurskim też się pan rozstał?

Grałem z nim na gitarze basowej 5 lat dla tysięcy ludzi. Napisałem dla niego wiele piosenek, ale nie mogłem równocześnie realizować własnych planów. Po rozstaniu, jako kompozytor i producent, pomogłem mu przy kolejnych płytach. Przyjaźń trwa.

Mama kibicowała panu na scenie?

Zawsze. Zmarła w wieku 50 lat. Żałuję, że nie dożyła mojego ślubu, narodzin mojego syna i nie usłyszała, jak cała Polska śpiewa piosenkę z serialu „Rodzinka.pl”, którą napisałem. Żałuję, że nie mogę się jej odwdzięczyć. Jestem w takim momencie życia, że mógłbym jej wynagrodzić lata ciężkiej pracy dla mnie i brata.

Co zostało w panu ze śląskiego synka?

Wszystko. Zamiłowanie do wodzionki i rolady, pracowitość, cierpliwość, no i ta pokora. Jak trzeba, godom po śląsku.

To wycofanie się Ślązaków niekoniecznie jest dobrą cechą. Na estradzie czasami trzeba przebijać się łokciami.

Łokcie zawsze trzymałem blisko siebie. Nigdy nie chciałem nic robić wbrew sobie, na pokaz. Śląsk jest mi najbliższy, dlatego tu mieszkam. Teraz w Katowicach.

Wraca pan czasem do Świętochłowic?

Ilekroć mam czas, wsiadam w auto i jadę w miasto szukać dawnych chwil. Mój familok stał przy ulicy Polaka. Odwiedziłem niedawno sklep muzyczny „U Maksa”, gdzie kupowałem pierwsze kasety. To było okno muzyczne na świat. Jak nie miałem kasy, właściciel pozwalał mi słuchać muzyki za darmo.

Teraz może pan zachłysnąć się sukcesem. Pisze pan „Rączka gotuje” do kulinarnego programu Remigiusza Rączki, pisze dla Grzegorza Poloczka na jego płytę i współpracuje z ludźmi, którzy przyczynili się do kariery Whitney Houston.

Ja to mam szczęście, prawda? Dlatego też objeżdżam Świętochłowice, żeby pamiętać o miejscu, z którego wyszedłem. Grześ Poloczek to moja bratnia dusza. Lubię z nim pokazywać Śląsk od muzycznej strony, bo ja mu wierzę, kiedy śpiewa o Śląsku.

Stał się pan sentymentalny, jak w tej piosence o przemijaniu „To nie mój czas”?

Zawsze taki byłem. Trzeba rozmawiać z każdym tak, jakby się rozmawiało ostatni raz, bo życie jest nieprzewidywalne. Dla mnie każdy dzień jest wartością dodaną. Lepiej żałować, że się mówiło za dużo, niż żałować, że się nie powiedziało niczego.

Teresa Semik

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.