Maria Dębska: Dzięki Kalinie mam w sobie większy luz i spokój

Czytaj dalej
Fot. Bartosz Mrozowski
Paweł Gzyl

Maria Dębska: Dzięki Kalinie mam w sobie większy luz i spokój

Paweł Gzyl

Niebawem zobaczymy w kinach „Bo we mnie jest seks” – filmową opowieść o Kalinie Jędrusik. W postać legendarnej aktorki wciela się z powodzeniem Maria Dębska. Rozmawialiśmy z nią o tym, jak przygotowywała się do tej wyjątkowej roli.

- We wrześniu otrzymałaś nagrodę dla najlepszej aktorki za rolę w „Bo we mnie jest seks” na ostatnim festiwalu polskich filmów w Gdyni. Poczułaś się doceniona?
- Na pewno. Werdykty festiwalowe bywają różne, więc nie uzależniam od nich swojego samopoczucia. Czasami na Festiwalu są jakieś przecieki, a tutaj ich nie było. Wiedziałam, że idę na galę i cieszyłam się, że spotkam ekipę mojego filmu, to było nasze wspólne święto. Byłam więc zaskoczona tą nagrodą, przez co była dla mnie to jeszcze przyjemniejsza chwila.

- Kim była dla ciebie Kalina Jędrusik, zanim powierzono ci jej zagranie w „Bo we mnie jest seks”?
- Ciężko jest skończyć szkołę filmową bez znajomości takiej postaci. Studiując w Filmówce fascynowaliśmy się różnymi aktorami. I dla mnie jedną z takich osób była właśnie Kalina. Poza tym w moim domu słuchało się muzyki z lat 60. i 70. Dużo czasu spędzałam z dziadkami, to był codzienny repertuar. Dlatego od dziecka wiedziałam, czym jest Kabaret Starszych Panów, kto to jest Kalina Jędrusik czy Wojciech Gąssowski. I bardzo lubiłam taką muzykę. Kiedy więc dowiedziałam się, że powstanie taki film, od razu się tym zainteresowałam.

- Czyli?
- Znajoma z branży powiedziała mi, że będzie taki film i że ja muszę ją zagrać. Kiedy więc przyszła do mnie propozycja stanięcia do castingu, wzięłam w nim udział. Zresztą nie tylko ja. Ten casting był ogromny: uczestniczyło w nim mnóstwo dziewczyn.

- Wiesz dlaczego reżyserka wybrała akurat ciebie?
- Kasia o tym czasem mówi w wywiadach. Jej zdaniem energia Kaliny gdzieś rezonowała we mnie.

- Dostałaś do zagrania mocno udokumentowaną postać. Mamy filmy z Kaliną, są wywiady z nią, ukazała się nawet książkowa biografia. Skorzystałaś z tych materiałów?
- Na pewno. Kiedy to wszystko obejrzałam i przeczytałam, pomyślałam: „Boże, może tego jest za dużo?”. Gdy kiedyś grałam Aleksandrę Piłsudską, miałam bardzo mało materiałów historycznych i mogłam swobodnie popuścić wodze fantazji. Tym razem było inaczej.

- Rozmawiałaś z ludźmi, którzy znali osobiście Kalinę?
- Tak – i to były cudowne historie. Z czasem zostałam wręcz zasypana anegdotami. Z tych wszystkich historii i publikacji musiałam w pewnym momencie stworzyć swoje własne story o niej. To nie było proste, bo każdy perfekcyjnie znał się na Kalinie i miał swoją wersję prawdy o niej – tak jak dziś każdy zna się na szczepionkach. (śmiech)

- Jak sobie z tym poradziłaś?
- Kiedy pytałam o Kalinę, wiele osób zamiast o niej, opowiadało mi o sobie. „A bo ja wtedy byłem”, albo „A bo ja wtedy widziałem”. Myślałam wówczas: „Człowieku, opowiedz mi o niej, a nie o sobie!”. I całe szczęście trafiłam na kilka osób, które w bardzo wrażliwy sposób wypowiadały się o Kalinie. Kiedy czasem zadawałam im jakieś pytanie, widziałam, że przekraczam pewną granicę intymności. Ale robiłam to celowo, bo to też dawało mi pewną wiedzę o niej. W końcu miałam jednak wrażenie, że obcuję z kobietą, której nie da się uchwycić.

- Co cię najbardziej zafascynowało w Kalinie?
- Czasem jest tak, że podchodząc do jakiegoś projektu, od razu czujemy chemię. I ja to poczułam. Że to postać, którą bardzo chcę zagrać. Kiedy zbierałam opowieści o Kalinie, najbardziej otworzyły mnie na nią emocjonalnie te historie, które pokazywały, że łączyła ona w sobie z jednej strony siłę, seksapil i nonszalancję życiową z kruchością i wewnętrznymi dramatami z drugiej strony. Te historie, które robiły z niej postać z krwi i kości, dziewczynę taką jak my. To pomogło mi odnaleźć w niej prawdziwego człowieka.

- Na potrzeby zagrania tej roli musiałaś przytyć aż 10 kilogramów. Dla kobiety to zawsze dyskomfort. Jak sobie z tym poradziłaś?
- Na początku nie mogłam przytyć. Odchudzałam się całe życie i kiedy nagle miałam przytyć mój organizm się zablokował. Poza tym, kiedy coś mocno przeżywam, w ogóle nie chce mi się jeść. W pewnym momencie blokada jednak puściła. Do pomocy Dostałam trenerkę, która ustaliła mi dietę i z którą ćwiczyłam, bo musiałam mocno zmienić proporcje mojego ciała. Jadłam energetyczne batony, a w pewnym momencie też kilogramy niezdrowego jedzenia. Do tego podnosiłam na siłowni ciężary, co było dość zabawne, bo obok ćwiczyli głównie ogromni panowie. Kobiety raczej nie pracują na powiększenie masy ciała.

- Ta przemiana fizyczna pomogła ci zamienić się w Kalinę?
- Lubię takie zmiany. Tutaj było ich sporo, bo miałam nową figurę, nowe zęby i nową fryzurę. Kobiety często czują się pewniej, kiedy są chudsze i są w formie. Tymczasem ja miałam więcej ciała - ale poczułam się w tym wolna i nabrałam większego luzu. Zaczęłam mieć przyjemność z tego bezwstydnego jedzenia. Przytyłam 10 kilogramów, stanęłam nago przed kamerą i w pewnym sensie mnie to uwolniło. Od obsesyjnej oceny samej siebie. Poczułam bardzo namacalnie, że moje ciało to moje narzędzie. I mogę z nim robić różne rzeczy.

- Te rozebrane sceny pojawiają się w filmie w bardzo naturalny sposób.
- Takie sceny zawsze są bardzo krępujące. Jeśli ktoś myśli, że to jest przyjemne, to chyba nigdy nie był na planie. To bywa okropne i stresujące. Tutaj jednak te sceny musiały się wydarzyć, były po prostu potrzebne. Jeśli czuję, że coś będzie służyć postaci i filmowi, to po prostu to robię. Dlatego po raz pierwszy w życiu przy kręceniu jednej sceny sama zaproponowałam, że się rozbiorę. Jest w filmie taka scena, w której Kalina wchodzi na plan Kabaretu Starszych Panów i przebiera się w pośpiechu przy wszystkich. Zaproponowałam, żeby kadrowano mnie tak, żeby było widać nagi biust, żeby to było pośpieszne, nonszalanckie i właściwie przypadkowe. A do tego bezwstydne. Tyle słyszałam historii o niewymuszonej swobodzie Kaliny, że chciałam to zrobić.

- Ważna na pewno była też moda z lat 60. Jak się czułaś w kostiumach z tamtej epoki?
- Cieszę się, że ten film jest tak intensywny w kolorze. Kostiumografka i scenograf mogli się tutaj absolutnie artystycznie wyżyć. Śmialiśmy się, że po zdjęciach będziemy robić licytację wykorzystanych przedmiotów, ponieważ teraz wróciła moda na design z tamtych lat. To samo było z kostiumami. Cieszę się, że mogliśmy nadać tym czasom kolor. Kalina zagrała właściwie tylko jedną główną filmową rolę – w filmie „Lekarstwo na miłość” i był on czarno-biały. Dlatego nie znamy jej młodej w kolorze.

- Podobno grałaś w gorsecie. Jak się w nim czułaś?
- Wtedy dużo kobiet je nosiło. Połączenie gorsetu i szpilek w dwunastej godzinie pracy na planie było koszmarem. Nie wiem jak kobiety mogły sobie to robić z własnej woli. Ja robiłam to tylko dla filmowego efektu.

- Najważniejszy jednak był na pewno pamiętny dekolt Kaliny. To on pomógł ci poczuć się w pełni sexy na planie?
- Ania Imiela Szcześniak, nasza główna kostiumograf, stawała na głowie, by ten dekolt był jak najbardziej spektakularny. Znalazła legendarną brafitterkę na Smolnej w Warszawie, której zleciła przygotowanie mojego biustonosza. To było dla mnie miłe, bo czułam, że wszyscy weszli na maksa w ten projekt i też mają z tego wielką frajdę. Dali mu więcej, niż musieli.

- Miałaś też aktorskiego coacha. Po co aktorce trener aktorski?
- Pracowałam z Anią Skorupą właściwie na finiszu, bo zaczęłyśmy trzy tygodnie przed zdjęciami. Początkowo miałam dużo zahamowań, ponieważ miałam wrażenie, że ktoś wchodzi w moją osobistą przestrzeń. Z czasem poczułam jednak od niej wielkie wsparcie. Te spotkania miały niesamowity ładunek. Miałam zagrać autentyczną i wyrazistą postać, nie parodiując jej, ani nie naśladując ślepo. Chciałam znaleźć w tym siebie. Po pracy z Anią, kiedy weszłam na plan, poczułam wielki luz. Te próby z nią, to była trochę taka gimnastyka z wyobraźnią i intuicją. Ania wspierała mnie w tym, by to wszystko było organiczne i moje.

- Ważnym elementem filmu są piosenki śpiewane przez Kalinę. Jak ci poszło ich wykonywanie?
- Dostałam do pracy genialny materiał. Te piosenki to majstersztyki muzyczne i literackie. Mnie zawsze raził banał niektórych musicali. Dlatego obawiałam się, jak to będzie grać główną rolę w filmie muzycznym. Ale te piosenki są tak genialne, że bardzo mi ta muzyczna sfera pomogła. Kilka miesięcy przed wejściem na plan weszłam do studia i nagrałam je wszystkie. Czasem rejestrowaliśmy jedną piosenkę w 15 minut, a czasem – wracałam do niej z Radkiem Luką i Konradem Wantrychem, którzy robili aranże, aż kilkanaście razy. Mogłam tam śpiewać bez końca. Cale szczęście Radek wiedział, kiedy powiedzieć „stop”.

- Teraz piosenki te trafiają na płytę, a ty będziesz je wykonywać na żywo podczas koncertów w całej Polsce. Skąd taki pomysł?
- Od początku było wiadomo, że ukaże się soundtrack z filmu. Kiedy nagrałam te piosenki, one spodobały się reżyserce i producentom. I dystrybutor wymyślił, że mogłabym je zaśpiewać na koncertach. Początkowo nie byłam przekonana do tego pomysłu, bo nie chcę udawać piosenkarki. W końcu jednak zgodziłam się. Okazało się, że będę mogła je wykonać z orkiestrą jazzową. Piosenki będą miały lekko inne aranże, a ja będę mogła nauczyć się czegoś nowego. Bo co innego śpiewać w studio, a co innego na żywo.

- Miałaś też trenerkę wokalną?
- Na początku nagrywałam te piosenki sama z kompozytorem. Z czasem okazało się jednak, że śpiewanie barwą, która jest bardzo daleka od mojej, nie było zdrowe. Mam niższy glos niż Kalina, a większość utworów wykonałam w oryginalnych tonacjach. W pewnym momencie zaczęłam więc po kilku godzinach śpiewania chrypieć. Wtedy dołączyła do nas Paulina Mączka, która bardzo mi pomogła ten głos zrelaksować, żeby wrócił do siebie. Z biegiem czasu odkleiłam się od imitowania Kaliny i znalazłam w tych piosenkach siebie.

- Film skupia się tylko na dwóch latach wyjętych z biografii Kaliny. Taka forma było dla ciebie ułatwieniem czy utrudnieniem?
- Od początku byłam absolutną fanką tego pomysłu. Nie przepadam po prostu za filmami biograficznymi, które w półtorej godziny opowiadają czyjeś całe życie. Zwłaszcza kogoś, kto był niesamowicie barwny. Stąd kiedy przeczytałam scenariusz, byłam zachwycona tą historią, tym że nie demaskuje ona Kaliny w oczywisty sposób. Że oto słynna aktorka upadła i zobaczymy jak się podnosi z tego upadku. Tylko, że jest to trochę rockandrollowa opowieść w myśleniu i bardzo kobieca. Kasia Klimkiewicz podeszła bez kompleksów do Kaliny. Miała odwagę, żeby opowiedzieć jej życie po swojemu. Wybrać coś z jej biografii, co potrafi poruszyć nas dzisiaj.

- Film pokazuje, że Kalina żyła w miłosnym trójkącie. To szokowało 60 lat temu, szokuje również teraz. Słusznie czy niesłusznie?
- Niesłusznie. Mnie to przestało szokować bardzo szybko, kiedy zaczęłam się przygotowywać się do tego filmu. To był absolutnie uczciwy układ. Wszyscy się na to godzili. Nikt z tego powodu nie cierpiał. U nas w filmie tego nie ma, ale wiem, że Stanisław Dygat też umawiał się na randki z innymi kobietami. To były inne relacje niż Kaliny z mężczyznami, ale jednak.

- Myślisz, że jakby dzisiaj pojawiła się w polskim show-biznesie taka kolorowa postać jak Kalina Jędrusik, też spotkała by się z takim ostracyzmem, jak 60 lat temu?
- Absolutnie tak. Ona by robiła to, co robiła, a ludzie by się podobnie bulwersowali. To pokazuje jaką jest ponadczasową postacią. Wyobraźmy sobie taki trójkąt w dzisiejszym show-biznesie. Pudelek by chyba oszalał. (śmiech)

- Historia opowiedziana w „Bo we mnie jest seks” przypomina wszystkie te historie, które wypłynęły na fali ruchu „#metoo”.
- Bałam się początkowo, że ten film będzie już trochę passé, ale okazuje się, że jest bardzo na czasie. Kalina wiele razy musiała się mierzyć z tym, że ktoś chciał ją sobie po prostu brać, bo myślał, że może to zrobić. Ona broniła się przed tym raz lepiej, raz gorzej. Niemniej usłyszałam nieoficjalnie kilka takich historii, które mocno mnie zaskoczyły. Silne kobiety też czasem mają problem ze stawianiem granic i każdy czasami ma tak, że nie wie jak się zachować. To dzieje się nie tylko w świecie artystycznym. Mam wrażenie, że temat „#metoo” mamy jeszcze w Polsce do przerobienia, bo trochę przeszedł u nas bokiem. Okazuje się, że minęło 60 lat, a nie tak wiele się zmieniło.

- W filmie widzimy też, że Kaliny nie lubią inne kobiety. To przez zazdrość?
- Z jednej strony tak, ale z drugiej „Bo we mnie jest seks” pokazuje też przyjaźń między Kaliną a kostiumografką Xymeną Zaniewską. I mam wrażenie, że film pokazuje prawdę: że kobieta kobiecie może bardzo zaszkodzić, ale kiedy wzajemnie się wspierają, z tego wychodzą wspaniałe rzeczy. To są dwie strony medalu. Mnie o Kalinie najpiękniej opowiadały właśnie inne kobiety. Ale oczywiście było tak, że mężczyźni wariowali na jej punkcie, a ich żony nie dawały sobie z tym rady.

- Film jest stworzony przez silną ekipę kobiet – od reżyserki po autorkę zdjęć. To miało dla ciebie znaczenie?
- Faktycznie ten film miał kobiecą energię, bo niesie temat, który jest trochę bliższy kobietom. Ta kobieca energia była mocno wyczuwalna na planie, czułyśmy, że chcemy opowiedzieć historię, która jest historią wszystkich nas. Ale oczywiście pracowało przy tym filmie również wielu mężczyzn.

- No właśnie: jak ten miłosny trójkąt z filmu z Leszkiem Lichotą i Krzyśkiem Zalewskim sprawdzał się na planie?
- To był zabawny układ. Leszek jest silną osobowością i bardzo doświadczonym aktorem. Z kolei Krzysiek jest przede wszystkim piosenkarzem, wybitnym muzykiem, a aktorsko – dopiero się rozwija. Urocze było to, jak oni układali się w tym domu, gdzie musiały się zmieścić dwie sztuki męskiego ego. Czasami jedno się nie mieści, a tam były aż dwa. To było wspaniałe, że oni są tak różni, a Kalina kocha ich obu – i jest to możliwe.

- Film pokazuje barwną bohemę artystyczną z lat 60. Dzisiaj to wygląda podobnie?
- Wydaje mi się, że to coś zupełnie innego. Dzisiaj ludzie się tak często nie spotykają. Jeszcze dwadzieścia lat temu podobno chodziło się po spektaklach do knajpy i siedziało do rana. Teraz prawie tego nie ma. Dlatego grając w tym filmie strasznie zatęskniłam za tymi latami 60., których przecież nie przeżyłam. Wówczas nawet jak się miało jedną wolną godzinę, to szło się do SPATiF-u, żeby kogoś spotkać i z nim posiedzieć przy wódeczce. Teraz mamy więcej do wyboru i zamykamy się w swoich światach i swoich domach. Może to wina Netflixa? Chyba nie tylko.

- Od czasu zdjęć do filmu minęło już sporo czasu. Jak cię zmieniło zagranie Kaliny Jędrusik?
- Każda rola coś mi daje, trochę mnie zmienia, a to była długa i intensywna przygoda. Dlatego zostawiła we mnie więcej. To była bardzo odważna podróż i czułam, że z całą ekipą skoczyliśmy na główkę, biorąc się za taki temat. Mieliśmy w tym jednak przyjemność i poczuliśmy odwagę, by zrobić to po swojemu. Po raz pierwszy właśnie na planie tego filmu pomyślałam sobie: „Jak wam się nie spodoba, to trudno. Ja to zrobię po swojemu”. To wynikało z charakteru Kaliny, ale dało nam wszystkim bardzo dużo wolności. Chciałabym sobie trochę tego zostawić, żeby dalej robić swoje i nie oglądać się na to, co powiedzą inni. Dzięki Kalinie mam w sobie w tym temacie większy luz i spokój.

Paweł Gzyl

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.