O panu Janie Zającu, co przed wojną, w Rybniku manekiny robił

Czytaj dalej
Barbara Kubica

O panu Janie Zającu, co przed wojną, w Rybniku manekiny robił

Barbara Kubica

Okazały manekin odziany w skórzany płaszcz polskiego lotnika, stał w rybnickim muzeum dość długo. Budził zachwyt. Każdy rzucał okiem na eleganckie, wykonane z ocelotów okrycie. Pracownicy muzeum doskonale wiedzieli do kogo należał. Ów lotnik słynął z tego, iż dla swojej ukochanej, pięknej wdowy, latał po róże do Paryża. Do małżeństwa nie doszło, bo on zginął w Katyniu.


Sto lat dla twórcy manekinów

Jeszcze przed wojną, produkował je rybniczanin - Jan Zając. Kilka dni temu mistrz w tej dziedzinie świętował setne urodziny. - Byliśmy pierwsi w Rybniku. Nikt tego wówczas nie robił. Pracowało z nami niewiele osób, robiliśmy to z bratem sami - podkreśla na każdym kroku Jan Zając.

Solenizant przyszedł na świat 13 stycznia 1916 roku w Bottrop (Westfalia). Do Rybnika trafił jako pięciolatek, w 1921 roku, wraz z rodzicami, którzy przyjechali tu, by głosować za Polską podczas plebiscytu na Śląsku. Rodzice pana Jana wybudowali dom w rybnickiej dzielnicy Zamysłów. Stoi zresztą do dziś. Warsztat znajdował się za domem. Jako nastolatek rozpoczął naukę u właściciela domu towarowego w Rybniku - Czesława Beygi.

- To tam teść uczył się zawodu dekoratora witryn i wystaw sklepowych oraz handlowca. Pracując wraz z bratem Józefem, zainteresował się manekinami - wspomina Marian Tomaszek, zięć pana Jana. Nie tylko zmieniał ekspozycje w sklepie, ale też naprawiał uszkodzone manekiny. To był rok 1934, kiedy bracia Zającowie produkcją manekinów zajęli się na dobre. Z czego je wykonywali? Z misternie lepionych stert papieru, które potem były gładzone, malowane lakierem.

- Najpierw powstawała z gipsu forma, która potem niczym wydmuszka, od środka wyklejana była papierem. Tą częścią produkcji zajmował się brat teścia - Józef. A mój teść ma niezwykły zmysł artystyczny - on wykańczał „lale”. Nadawał kształt ich ustom, oczom, malował - mówi Marian Tomaszek.

Bezkształtne formy zmieniał w dzieła sztuki

Zającowie niczym magicy zamieniali bezkształtne bryły papieru w realne postacie, które czasem miały zadarty nosek, czasem krągłe biodra, a czasem przysadziste uda. Byli mistrzami w swoim fachu - tworzyli manekiny siedzące i stojące, małe i kilkumetrowe, smukłe damy w uwodzicielskich pozach, wyszukanych fryzurach i nieskazitelnym makijażu.

- Tata był człowiekiem całkowicie poświęconym pracy. Dla niego nie było problemem przebrać się 10 razy w ciągu dnia - wspomina pani Katarzyna Tomaszek, córka pana Jana. - Wstawał bladym świtem, około godziny 5-6 i ubierał się w robocze ubranie, by pójść do warsztatu. Potem po 8 wracał do domu, jadł śniadanie, przebierał się w czyste ubrania i szedł do drugiej pracy - do sklepu. Czasem, gdy zdarzały się godzinne przerwy obiadowe wracał wtedy do domu, jadł, ucinał sobie kilkuminutową drzemkę na siedząco, przy stole i wraca znów do sklepu. A wieczory tradycyjnie, do 21. spędzał w warsztacie - dodaje.

Mieli wyłączność na cały kraj. Decyzją ministra

Polska Fabryka Manekinów odniosła sukces dość szybko - bo już w 1939 roku na Targach Poznańskich. To tam ówczesny minister skarbu Eugeniusz Kwiatkowski zachwycony pracą Zająców, nakazał wstrzymanie importu manekinów zapewniając rybniczanom wyłączność na ich produkcję i dystrybucję w całym kraju. Szczyt marzeń? Dokładnie tak.

- W domowym archiwum zachowało się zdjęcie ekspozycji fabryki z tych targów. Dzięki Bogu tata kazał je kiedyś oprawić - mówi pani Kasia.

Ale sukces nie trwał długo, bo wszystko zniweczyła wojenna zawierucha. W maju 1939 roku wybuch wojny przerwał produkcję. - Teść po latach wspominał, że otrzymał oczywiście powołanie do wojska niemieckiego, do Wermachtu. W czasie przysięgi żołnierskiej, po tym jak długo wraz z innymi żołnierzami stał na dworze, wypuścił podobno karabin z rąk. Lekarze wojskowi, do których trafił, wykryli u niego początek choroby i stwierdzili, że jest nieprzydatny do służby. Nakazali zwolnić go do domu - opowiada pan Marian. W czasie wojny Jan Zając uciekł przed Niemcami w stronę Lwowa, a w jego domu w Zamysłowie kwaterowali hitlerowcy. Potem wrócił do rodzinnego Rybnika.

Prowadził sklep, ale manekiny to była pasja

Po wojnie dzisiejszy stulatek prowadził jeszcze księgarnię, gdzie poznał swoją żonę Bronisławę, a potem zatrudnił się w Spółdzielni Mleczarskiej. Następnie został kierownikiem sklepu tekstylnego przy ulicy Sobieskiego, który prowadził aż do emerytury. Dbał o dobry asortyment.

- Ale to manekiny były zawsze jego największą pasją. Tata obok żadnej wystawy nie potrafił przejść obojętnie - wspominają jego bliscy. Po przejściu na emeryturę w 1983 roku Jan Zając całe dnie spędzał w warsztacie, naprawiając uszkodzone manekiny i odnawiając te najstarsze. - I robił to nawet po śmierci swojego brata. Wszystkie, niedokończone manekiny jakie miał - zrobił do końca i nam rozdał. Mamy je w domach - mówi pani Kasia wskazując na stojącą na honorowym miejscu w salonie „lalę”.

Kiedyś to były dzieła sztuki, dziś plastik

Lata 80. dla rybnickiej fabryki, która w czasach największej świetności zatrudniała kilka osób, były najtrudniejsze. Rynek zalewały manekiny plastikowe, wykonywane hurtowo, a chałupnicza, ręczna robota przestała się już opłacać. W rodzinie nikt też nie miał na tyle zdolności artystycznych, by zapomniany fach przejąć po tacie czy dziadku. Dzieci i wnuki owszem ogromnie interesowały się pracą dziadka, ale wybrały inne, życiowe drogi.

W 1996 roku Jan Zając po wielu namowach przekazał pierwsze manekiny, formy i inne dekoracje do zbiorów Muzeum w Rybniku, gdzie do dziś można oglądać ich ekspozycje.

- Trafiła do nas w zasadzie niemal cała kolekcja pana Zająca. Pierwsze przejęliśmy w latach 90-tych, kiedy pan Jan likwidował swój warsztat. Większość była i jest do dziś w idealnym stanie. Zresztą co się dziwić, pan Jan był profesjonalistą i swoje manekiny przechowywał z znakomitych warunkach - mówi nam doktor Bogdan Kloch, dyrektor muzeum w Rybniku. Do przekazania zbiorów muzeum pana Jana trzeba było przekonywać.

Ale nikt z jego potomków nie chciał, by dzieła ich ojca odeszły w zapomnienie, czy pokrywały się kurzem, stojąc na strychu. Ostatecznie wiele z nich do dziś znajduje się w specjalnym magazynie muzeum, które mieście się w Cechu Rzemiosł Różnych. Figury w przeróżnych kształtach i formach na bieżąco poddawane są konserwacji, po to, by niezwykłe, przedwojenne dzieła, można było podziwiać jak najdłużej.

- Aktualnie nawet kilka głów jest w konserwacji. Są piękne i przez to często je pokazujemy, wykorzystujemy. Kilka podziwiać można na naszej wystawie stałej, dotyczącej rzemiosła, kilka kolejnych jest na wystawie górniczej. Co jakiś czas je wyciągamy - dodaje Kloch. Dzieci twórcy również w swoich domach mają niektóre figury, popiersia i wazony, a on z uczuciem nostalgii wspomina czasy Fabryki Manekinów. Cieszy się dziećmi, sześcioma wnukami i sześcioma prawnukami. Od ośmiu lat stulatek z Rybnika jest wdowcem. Mieszka obecnie wraz z synem i synową w Szczyrku. Chętnie wraca pamięcią do dawnych lat, żmudnej pracy. Mimo stu lat, jest w dobrej formie fizycznej.

Barbara Kubica

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.