Krzysztof Potaczała

Opowieść o tym, jak się żyło w Solinie przed budową zapory

Opowieść o tym, jak się żyło w Solinie przed budową zapory Fot. Archiwum
Krzysztof Potaczała

Przyszli urzędnicy, powiedzieli: zburzymy domy, kościoły, wytniemy drzewa, odkopiemy zmarłych. A potem wszystko zrównamy z ziemią. Kamień na kamieniu nie zostanie, tylko woda.

Na wspomnienie tamtych chwil Tadeusz Podkalicki z Równi robi się blady. Dokładnie pamięta jak ludzie ładowali dobytek na furmanki i opuszczali Solinę. Z bolesną świadomością, że do zielonej doliny nikt już nie wróci.

Wszystko przez powodzie

Przed wojną w Solinie mieszkało prawie 800 osób. Już wtedy do miejscowych dochodziły słuchy, jakoby ich wieś szykowano pod rozbiórkę. Najpierw inżynier Karol Pomianowski opracował koncepcję kaskadowej zabudowy górnego Sanu. Stopnie wodne miały powstać w Dydiowej, w Wołosiance (obecnie na Ukrainie), w Rajskiem i w Solinie.

Z planów nic nie wyszło, ale w lipcu 1934 r. doszło do powodzi, której skutki wymogły konieczność uporządkowania gospodarki wodnej dopływów Wisły. Powołany w Ministerstwie Komunikacji zespół specjalistów przypomniał sobie o pracach Pomianowskiego. Wybór padł na Solinę.

Trzy lata później na zaproszenie rządu przyjechał do Polski Maurice Lugeon, światowej sławy szwajcarski geolog. Miał wydać opinię na temat wzniesienia potężnej tamy w sercu Bieszczadów. Kierowana przezeń komisja stwierdziła: "Proponowane miejsce, w podłożu którego występuje odporny piaskowiec, jest odpowiednie". Przygotowania do budowy zapory przerwała druga wojna światowa. Ponowiono je dopiero na początku lat 50.

- Wtedy jeszcze mało kto wierzył, że trzeba się będzie jednak wynieść - mówi Tadeusz Podkalicki. - Aż pewnego dnia każdy otrzymał zawiadomienie, że nikomu we wsi nie wolno postawić nie tylko nowego domu, ale nawet kurnika. Było jasne: będą Solinę zalewać.

Odkopane szczątki

Prace rozpoczęto w 1960 r. Oprócz rzeszy inżynierów i robotników przyjechali także specjaliści od ekshumacji zwłok. Nieżyjący już Tadeusz Koncewicz, który w Solinie prowadził sklep, wspominał: - Wykopywali z grobów ludzkie szczątki i przewozili na cmentarz w Wołkowyi. Niektóre leżały jeszcze w zbutwiałych trumnach, inne luzem. Straszny to był widok...

Pod wodą miała się znaleźć nie tylko Solina. Również przysiółki Zadział i Podkaliszcze, Teleśnica Sanna z przysiółkiem Łęg, opuszczony po wojnie Horodek, Chrewt, część Sokolego, Zawozu, Rajskiego i Wołkowyi. Musiano rozebrać lub wyburzyć kilkaset domów, drugie tyle budynków gospodarczych, sklepy, kościół, cerkiew, świetlice.

- Prawie 3 tysiące ludzi szykowało się do opuszczenia wiosek - mówi Zygmunt Podkalicki, kuzyn Tadeusza. - Po gospodarstwach chodziła komisja szacująca majątek. Domy trzeba było rozbierać we własnym zakresie, a plac zostawić czysty. Nie wszyscy jednak mieli odwagę. No bo jak? Własne gniazdo burzyć?
Nie zgodziła się rodzina Katarzyny Długiej. - Przyszli robotnicy, kazali nam się spakować, a potem spychaczami zrównali gospodarstwo z ziemią.

Z tym szacowaniem nie wszystko było w porządku.

- Kto miał dom murowany, dostawał mniejsze odszkodowanie; kto mieszkał w drewnianym, mógł liczyć na większą rekompensatę - twierdzą wysiedleni. - Do dziś nie wiemy, jakimi kryteriami kierowała się komisja.

Gdzie tu zamieszkać?

Nakaz precyzował, że mieszkańcy przeznaczonych do zalania wsi muszą je opuścić do 1964 r. Najwcześniej wyjechali Michał Cmokowicz i Andrzej Podkalicki. Zanim na nowo się pobudowali, nie raz odechciało im się żyć.

- Dobytek trzeba było przewozić konnymi wozami, wiele kilometrów po dziurawych, bitych drogach - wspominają dzieci pierwszych przesiedleńców.

Zygmunt Podkalicki: - Kierownictwo zapory nie przejęło się prośbami o choćby jedna ciężarówkę. Nikogo nie obchodziło, jak ludzie poradzą sobie z transportem.

Autochtoni znad Sanu nie mieli dużego wyboru co do nowego miejsca osiedlenia. Początkowo planowano likwidację PGR-u w Posadzie Leskiej i przeniesienia tam wszystkich mieszkańców Soliny. Ta koncepcja upadła. Później zaproponowano im Serednie Wielkie, jednak większość wybrała Berezkę, Bóbrkę, Łobozew i Równię. Nieliczni przenieśli się do Ustianowej, Polańczyka, Myczkowa, Leska i Uherzec.

- Niektórzy kupili domy, inni własnymi rękami murowali, a wdowom, starcom i chorym pobudowało państwo - mówi Tadeusz Podkalicki. - Exodus tysięcy ludzi trwał kilka lat.

Zamach na świątynię

W zielonej dolinie zostały tylko kikuty drzew, resztki piwnic i fundamentów. Cerkiew w Solinie rozebrano, oznaczono każdy element i wywieziono. Potem od nowa poskładano. Dziś można ją podziwiać w sanockim skansenie.

- Nie zapomnę, jak burzyli kościół - wspomina Grażyna Bucior, córka Tadeusza Koncewicza. - W jednej chwili rozpętała się burza, pioruny biły, jakby nadchodziła apokalipsa. Mama stała w sieni, a i tak jej nogi poparzyło. Starsi ludzie potem mówili, że to Bóg się rozgniewał za zamach na Jego dom.

Nie oszczędzono także innych świątyń. W Wołkowyi wysadzono w powietrze kościół wraz z wyposażeniem, a zabytkową cerkiew z 1833 r. zdemontowano.

- Niepotrzebnie, bo wody jeziora nigdy w to miejsce nie sięgnęły - zgadzają się wysiedleni. - Święte obrazy walały się po ziemi, potem przepadły. Coś takiego mogli zrobić tylko barbarzyńcy.

Podobnie postąpiono z cerkwiami w Chrewcie i Teleśnicy Sannej z 1828 r. W Sokolem nie zachował się murowany pałacyk (z odzyskanego materiału dom wybudował legendarny bieszczadnik Henryk Viktorini), a w Rajskiem klasztor sióstr ze zgromadzenia św. Wincentego a' Paolo. Jego ruiny znalazły się pod wodą. Dziś, przy niskim stanie, spod powierzchni wyłaniają się resztki klasztornej kaplicy.

Ciężko, ale wesoło

Wanda Matiasik wspomina starą Solinę niczym Arkadię, choć życie w odciętej od cywilizacji wsi nikogo nie pieściło.

- Ciężko było, przyznaję, ale wesoło. Od rana praca w polu, pasienie krów, za to wieczorem potańcówki. Do domu ludowego schodzili kawalerowie z całej wsi. I skrzypce przygrywały, i harmonia. Przy lampie naftowej, bo nie mieliśmy elektryczności.

Tadeusz Podkalicki z Łobozewa też biegał po solińskich łąkach. Kąpał się w Sanie, a jak był spragniony, to bez obawy mógł się z rzeki napić, taka była czysta.

- San płynął środkiem wsi, malowniczo, zakolami - wspomina z uśmiechem. - Jak długo nie padał deszcz, niemal suchą stopą można było przejść na drugi brzeg. Gorzej po ulewach. Wtedy ludzie przedostawali się łódkami, na dętkach, na tratwach, bo ani jednego mostu nie było. A ja na szczudłach. Nie wierzy pan? Jak Boga kocham!

Eugeniusz Orłowski mieszkał z rodzicami u zbiegu Sanu i Solinki, zaraz obok Koncewiczów.

- Rok w rok zalewało łąki i pola. A raz woda podeszła prawie pod domy, choć stały daleko od brzegu.
Z młodych lat zapamiętał też, jak z kolegami chadzał na ryby. - Cięło się kij z leszczyny, dorabiało spławik, na haczyk zaczepiało robaka. Chwila moment i już kleń alb pstrąg lądował na brzegu. A jakie brzany wyciągaliśmy! Jedną sztuką parę osób się najadło!

Byli tacy, co łowili na sieci. Rozpinali od brzegu do brzegu i zbierali za jednym razem kilkaset kilogramów. Kłusownicy na potęgę, ale San nikomu nie żałował ryb...

Utracona Arkadia

Grażyna Bucior opowiada, jak ojciec tęsknił za dawną Soliną. Za tym, że wszyscy wtedy byli jedną rodziną. - Nikt przed nikim nie zamykał drzwi i nikt do nikogo nie mówił pan, tylko wujku, ciotko, stryjku. I nie trzeba było do tego pokrewieństwa.

- Wieś miała szczęście do dobrych ludzi - zamyśla się Anna Podkalicka. - Polak czy Ukrainiec, nie miało znaczenia. Jeden drugiemu na co dzień pomagał, a jak się komu chałupa spaliła, to sąsiad przyjmował pod swój dach.

W Łęgu, przysiółku Teleśnicy Sannej, mieszkał Józef Pawłusiewicz - pułkownik Wojska Polskiego, wybitny kynolog.

W 1981 r., dwa lata po śmierci, ukazała się jego autobiograficzna książka "Na dnie jeziora". Połowę zawartości poświęcił opisom przyrody i polowaniom.

- On już od małego uganiał się z psami za zwierzyną - wspominają najstarsi przesiedleńcy. - Z tej książki emanuje żal za utraconą krainą, ale jest też pochwała ówczesnej koncepcji zagospodarowywania Bieszczadów, w tym przegrodzenia Soliny.

Pawłusiewicz mógł po zalaniu zielonej doliny zamieszkać w każdym zakątku Polski, ale za bardzo ukochał Bieszczady, by je zostawić. Przeniósł się więc do Rajskiego i tam wybudował dom, niemal identyczny jak w rodzinnym Łęgu.

Tylko piosenki im zostały

We wrześniu 1967 r. masy wody pochłonęły opuszczone wsie. Rok później, 22 lipca 1968 r., oddano solińską elektrownię do użytku.

- Stary już jestem, ale gdyby nagle wypuścili wodę z jeziora, wróciłbym - zarzeka się Tadeusz Podkalicki. - Tam była ziemia... czarna, przyjazna. Wszystko rosło dorodne, bez grama nawozu.

Grażyna Bucior: - Czy kto kiedy słyszał o pomidorach spod folii? A jakie jabłka, gruszki. I zatrzęsienie borówek, poziomek. Tak urodzajnej doliny nie uświadczył w całych Bieszczadach. Nawet żniwa zaczynaliśmy dwa tygodnie wcześniej niż w odległym o 5 kilometrów Łobozewie.

W zeszłym roku Wanda Matiasik wraz z innymi przesiedlonymi kobietami założyła w Równi ludowy zespół. Trzon repertuaru stanowią piosenki o Solinie. Jedna zaczyna się tak: "Ja już więcej po Solinie spacerować nie będę, już więcej nie będę...".

- Serce pęka - rozrzewnia się Zygmunt Podkalicki. - Tam tylko wielka głębia, a ja ciągle widzę swój dom. 400 metrów od brzegu, palcem mogę wskazać i się nie pomylę.

Krzysztof Potaczała

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.