Poleciałam, wylądowałam. Już tęsknię za lataniem na paralotni [ZDJĘCIA, FILM]

Czytaj dalej
Anna Zielonka

Poleciałam, wylądowałam. Już tęsknię za lataniem na paralotni [ZDJĘCIA, FILM]

Anna Zielonka

Gdy byłam dzieckiem, marzyłam, chyba podobnie jak większość moich rówieśników, aby unieść się w powietrze jak ptak i po prostu fruwać, poczuć wolność i zobaczyć z góry otaczający świat. - Przecież to musi być takie wspaniałe! - myślałam. Moje marzenia się spełniły! Poleciałam na paralotni. Rodzinne Jaworzno zobaczyłam z góry.

Sama jednak nie ośmieliłabym się tego zrobić. W mojej podniebnej eskapadzie towarzyszył mi znany jaworznicki paralotniarz, Andrzej Gontarz. To on jest autorem pięknych zdjęć Jaworzna z lotu ptaka. Ma na koncie dwa albumy z fotografiami z podniebnych eskapad, a jego wyczyny znają nie tylko mieszkańcy Jaworzna, ale i całego regionu. Andrzeja poznałam podczas mojej dziennikarskiej pracy. Zafascynowała mnie ta jego pasja. I przyznam szczerze, czułam swego rodzaju zazdrość, że on lata, a ja nie. A przecież od zawsze tego chciałam!

- To kiedy lecimy? - to pytanie, zadane przez Andrzeja, naprawdę mnie zaskoczyło. - Skoro piszesz o tym moim lataniu, to musisz przekonać się na własnej skórze, jak to naprawdę jest - dodał.

Więc poleciałam... Ale zanim to nastąpiło, musieliśmy najpierw poczekać na dobrą pogodę. Nie chodzi o to, aby było słonecznie, ale aby nie wiał silny wiatr. Mam lecieć pierwszy raz, więc lepiej, żeby zbyt mocno nie bujało.

- Dzisiaj można latać, nawet o 19.00 - brzmiała treść SMS-a od paralotniarza. Zgodziłam się. Przez cały dzień miałam zbyt dużo obowiązków, by zastanawiać się nad tym, jak to będzie. Dopiero gdy jechaliśmy na pole paralotniarzy, które znajduje się na granicy Jaworzna z Chrzanowem, dopadła mnie refleksja: „Co ja robię?!”.

- Ale czy to na pewno bezpieczne? - spytałam jeszcze, zanim dojechaliśmy do celu. Andrzej uśmiechnął się tajemniczo.

- Spokojnie, wszystko będzie dobrze. A wiesz, jak się ląduje? Po prostu wyłącza się silnik - tym stwierdzeniem jeszcze bardziej mnie wystraszył.

- No dobra, raz się żyje! - pomyślałam. Ale niczego nie byłam już pewna.

Świat widziany z góry jest taki zachwycający
- Dziś jest dobra pogoda na latanie - zapewnił mnie Paweł Turek, inny paralotniarz, którego spotkaliśmy w miejscu startu. Właśnie przygotowywał się do lotu. Udało mi się z nim porozmawiać, gdy Andrzej rozkładał swój sprzęt (dwuosobową trajkę, którą mieliśmy lecieć). Paweł też mieszka w Jaworznie. Swoją przygodę z lataniem rozpoczął po tym, jak pewnego razu zobaczył nad swoim domem latającego Andrzeja.

- Od dawna o tym marzyłem. W końcu postanowiłem, że i ja polecę - wspomina. Na początku jego rodzina sceptycznie podchodziła do jego pomysłu. Teraz jego pasja nikogo już nie dziwi. Skompletował sprzęt z tzw. drugiej ręki, kupił używane skrzydło, czyli materiał, który unosi człowieka z ziemi. Lata lotnią z napędem plecakowym, czyli taką, która wygląda jak prawdziwy plecak ze stelażem. Nie ma ona kółek, więc paralotniarz musi się rozbiec, zanim wzniesie się w powietrze. Paweł Turek z zawodu jest górnikiem w jaworznickiej kopalni Sobieski. Latanie jest dla niego odskocznią od codzienności.

- Pracuję na poziomie -1, czyli pod ziemią, żyję na poziomie 0, czyli na powierzchni, a swoje marzenia spełniam na poziomie +1, czyli w przestworzach - uśmiecha się paralotniarz. - Tam w górze czuję wolność - dodaje z uśmiechem.

- To teraz ja muszę spróbować swoich sił - przyznaję Pawłowi i wracam do Andrzeja, który przyczepia swoje biało-niebieskie skrzydło do trajki, zaopatrzonej w dwucylindrowy silnik z podwójnym gaźnikiem i podwójnym zapłonem i duże drewniane śmigło.

- Do baku wlewamy normalną benzynę z olejem. Spalimy około 8 litrów na godzinę, więc jesteśmy bardzo tanią linią lotniczą - żartuje Andrzej. - Paweł leci sam, więc spali jeszcze o połowę mniej. Mamy w baku 30 litrów, więc jak ci się nie znudzi, możemy się tam bujać nawet trzy godziny - dodaje. Na końcu linek odchodzących od skrzydła są sterówki. W lewej ręce Andrzej trzyma też manetkę, którą dodaje gazu.

Wkładam lotniczy kombinezon. Pod spód ubieram bluzę - na górze może być zimno. Na koniec zakładam kask. Biorę głęboki oddech, siadam na miejscu pasażera i zapinam się szczelnie pasami. - Przy starcie i lądowaniu trzymaj nogi na tych dwóch podnóżkach lub lekko uniesione w górze, abyś nie zahaczyła od ziemię - ostrzega mnie mój towarzysz. We wstecznym lusterku widzę kręcące się z tyłu paralotni śmigło, którego podmuch unosi leżące na ziemi skrzydło. Startujemy. Na chwilę przestaję oddychać, zamykam oczy, czuję, jak koła lotni skaczą na kamieniach i kępach trawy. W końcu nierówności terenu przestają mieć znaczenie. Otwieram oczy i... widzę, jak ziemia coraz bardziej się od nas oddala. Ja latam! Jak ptak! I wcale się nie boję, ba, ja naprawdę czuję tę wolność, o której marzyłam od dzieciństwa, i o której mówił jaworznicki górnik.

Nasze lądowisko jest gdzieś pod naszymi stopami, w oddali majaczą ludzkie figurki - to Paweł i Grzesiek Hałczyński, mój narzeczony, który przyjechał tu razem z nami. W końcu znikają nam z oczu. Z pola widzenia na chwilę znika mi też cały świat. Od wiatru łzawią oczy. To szybko mija.

- Na wprost panorama Jaworzna - Andrzej zwraca moją uwagę na rozpościerający się przed nami krajobraz miasta.

Jest pięknie! Widać łąki i duże połacie lasów. Mijamy kolejne jaworznickie dzielnice, domki i ulice, wyglądające z góry jak makieta zrobiona przez modelarza. Nawet duży stadion miejski z tej perspektywy wygląda jak jakaś miniaturka. - A tam niedaleko Równa Górka, czyli zielone miejsce niedaleko centrum miasta, w którym mnie i kolegom marzy się plac dla startów paralotni i samolocików modelarzy. Takiego miejsca w Jaworznie brakuje, a jest potrzebne. Będę o to wnioskował w ramach przyszłorocznego budżetu obywatelskiego - zaznacza.

Paralotnia bezpieczniejsza od awionetki czy szybowca
Porozumiewamy się przez mikrofon i słuchawki, zainstalowane w kaskach, a połączone ze sobą specjalnym kablem. To dlatego, że normalna rozmowa nie byłaby możliwa. Każde słowo zagłuszałby hałas silnika. Taki lot jest jednak dużo bezpieczniejszy niż awionetką czy choćby szybowcem.

- To zupełnie inne prędkości. Lecąc paralotnią, łatwiej zapanować nad sprzętem niż w rozpędzonym samolocie - podkreśla Andrzej Gontarz. Co ważne, przy lotni jest też spadochron ratunkowy. W razie zagrożenia wystarczy go otworzyć. Wtedy lądowanie powinno być miękkie. - Ale przecież media mówią o przypadkach śmierci paralotniarzy. W ostatnich miesiącach było ich kilka - zwracam uwagę na ostatnie doniesienia.

- Bardzo rzadko zdarza się, że wypadek następuje w powodu awarii sprzętu - zaznacza mój towarzysz lotu. - Większość niebezpiecznych sytuacji to wina człowieka, zbytnia brawura, niedostosowanie się do warunków atmosferycznych - dodaje. Zdradza mi kilka zasad bezpiecznego latania. - Po pierwsze, należy lądować tam, gdzie się startowało. Po drugie, wybieramy prędkość wiatru, przy której czujemy się komfortowo. Po trzecie, nie należy latać nisko nad terenem, którego się nie zna, bo można wpaść na druty. One są słabo widoczne z góry. Ponadto nad lasem, ścisłą zabudową, nad akwenami i nad terenami, które wydają się nam niebezpieczne, bo tam nie uda się nam bezpiecznie wylądować na przykład w przypadku awarii silnika - wymienia.

Wyżej tylko samoloty pasażerskie, czyli dokąd lata paralotnia?
Coraz więcej osób dostrzega naszą obecność nad swoimi głowami. Jaworznianie machają do nas, a my odwdzięczamy się tym samym. Dolatujemy nad stadion Azotanii, gdzie odbywają się Dni Jaworzna. Andrzej nieco obniża lot - zwalniając obroty silnika.

- Nie możemy podlecieć zbyt nisko, bo gdyby doszło do jakiejś awarii, nie moglibyśmy wylądować na płycie boiska. Za dużo ludzi - przyznaje Andrzej.

Jaworznianie znów do nas machają. Robimy kilka kółek (przy skręcaniu paralotnia nieco się odchyla, przez co czuję lekki niepokój, ale na szczęście jestem zapięta pasami) i znów wznosimy się o kilkadziesiąt metrów.

Kolejnym punktem wycieczki jest jaworznicka elektrownia. Nad samymi kominami jednak nie lecimy. To zbyt niebezpieczne. Przelatujemy więc bokiem, tak, aby nie spotkać się z ciepłym powietrzem, wydobywającym się z chłodni kominowej. Wrażenie robi na nas powstający właśnie olbrzymi blok energetyczny. Z lotu ptaka widać, jaki to będzie kolos! Skręcamy na Osiedle Stałe. Za elektrownią czuję lekki dyskomfort. Czyżbym miała już dość podniebnych wojaży?

- Spokojnie, mamy lekkie turbulencje przez elektrowniane wyziewy. To one źle wpływają na samopoczucie nawet z tak dużej odległości. Już stąd uciekamy - uspokaja mnie Andrzej.

Ma rację. Gdy dolatujemy do ośrodka geologicznego GEOsfera, znów czuję się doskonale. Przed nami rozpościera się piękny kamieniołom, w oddali widać zalane wyrobiska dolomitu z centrum płetwonurkowym i zalew Sosina. A daleko na horyzoncie majaczą dąbrowskie Pogorie. Widoczność jest więc dzisiaj bardzo dobra.

Nagle kątem oka widzę obok seledynowe skrzydło, należące do… Pawła. A więc udało się mu nas dogonić. Niedaleko nas przelatuje też inny paralotniarz. Widać, że ten sport ma coraz więcej miłośników (w Jaworznie jest ich już kilkunastu. Podobnie jest w sąsiednich miastach).

Wznosimy się coraz wyżej i wyżej, a świat pod nami jest już całkiem mały.

- Zobaczysz teraz Jaworzno z jeszcze wię-kszej perspektywy - słyszę w słuchawkach.

- Ile metrów jesteśmy nad ziemią? - pytam. Andrzej spogląda na wysokościomierz. - Ponad 600 - przyznaje. - Mamy jeszcze 100 metrów zapasu. Wyżej latają już samoloty pasażerskie - zaznacza.

Unosimy się nad miastem już prawie godzinę, a ja dalej nie chcę lądować. Ale kiedyś ten moment musi nadejść. Kierujemy się więc w stronę lądowiska. Tam czeka na nas Grzegorz, który filmuje nasze podniebne wyczyny. Andrzej robi jeszcze kilka kółek, podziwiamy łąkę i las z wysokości kilkunastu metrów. Sprawdzamy na rękawie wiszącym na tyczce, z której strony wieje wiatr. Chodzi o to, by wylądować jak najbardziej komfortowo - pod wiatr. W końcu dotykamy gruntu, skrzydło z majestatem opada na trawę i następuje cisza...

Przyszła kolej na Grzesia. Teraz ja mogę dowiedzieć się, jak z ziemi wygląda start paralotni. Chłopaki wsiadają na swoje miejsca. Andrzej odpala silnik i już za chwilę unoszą się w powietrze. W okamgnieniu znikają za lasem. A gdy wracają po około półgodzinnej wycieczce, jeszcze u góry gaszą silnik i szybują niczym wielki ptak.

- Jak było? - pytam Grzesia. - Super. Może kupimy sobie taki sprzęt i będziemy nim latać do pracy? Co ty na to? Tam w górze nie ma korków. Dolecimy więc ekspresowo - żartuje mój narzeczony.

Żarty żartami, ale kto wie, może i ja stanę się szczęśliwą posiadaczką paralotni? Andrzej mnie ostrzegał - jak już raz spróbujesz, a spodoba ci się, to już ci ta pasja nie odpuści. Będzie za tobą chodzić całe życie.

Takie są ceny:

Skrzydło: od 1,5 tys. (używane) do 12 tys. zł (nowe z górnej półki). Używany napęd plecakowy po ok. 5 tys. zł, nowy w zależności od mocy czy marki: 8-17 tys. zł. Trajki pojedyncze lub tandemowe - z silnikiem lub bez (z możliwością doczepienia napędu plecakowego): 4-20 tys. zł. Po ile kurs? Etap podstawowy ok. 1 tys. zł (teoria, praktyka i ok. 20 swobodnych zlotów). Kolejne etapy od kilkuset do 2 tys. zł - rozwijanie umiejętności lub zdobycie uprawnień do lotów z napędem.

Anna Zielonka

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.