Policja to temat, który w tv i kinie będzie wieczny [zdjęcia]

Czytaj dalej
Fot. Bartek Syta
Anita Czupryn

Policja to temat, który w tv i kinie będzie wieczny [zdjęcia]

Anita Czupryn

Nowy „Pitbull” wymagał stworzenia nowej ikony policyjnego bohatera w polskim kinie. Dlatego w tej roli zdecydowałem się obsadzić aktora, który się z niczym nie kojarzy- reżyser Patryk Vega opowiada o swoim nowym filmie.

Patryk Vega
jest reżyserem i scenarzystą, absolwentem Collegium Civitas, gdzie studiował socjologię. Kanwa serialu dokumentalnego „Prawdziwe psy” o pracy warszawskich policjantów z wydziału zabójstw, którego był twórcą, posłużyła mu za pracę magisterską. Najbardziej jego znane filmy to „PitBull”, „Służby specjalne”. W piątek 22 stycznia 2016 r. do kin wchodzi jego najnowszy fil: „Pitbull. Nowe porządki”.

- W piątek do kin wchodzi Pana najnowszy film „Pitbull. Nowe porządki”, który niejako jest kontynuacją policyjnych wątków. Skąd u Pana fascynacja tymi tematami - a to służby specjalne, a to „prawdziwe psy”?
- Bezpośrednią inspiracją do nakręcenia „Pitbulla. Nowych porządków” była popełniona przeze mnie książka „Złe psy. W imię zasad”, która została napisana po śmierci Sławka Opali, protoplasty „Despera” z „Pitbulla” oraz dokument „Ciemna strona miasta” o warszawskiej policji, jaki realizowałem dla Polsatu. Podczas pracy nad tym dokumentem, tak naprawdę okazało się, że policja, którą wtedy zobaczyłem, ma niewiele wspólnego z tym, co znałem sprzed 10 lat. W książce, o której wspomniałem, opisałem historię grupy mokotowskiej, w której pracował jeden z bohaterów. Postanowiłem zrobić film o działalności tejże grupy przestępczej. Było to o tyle skomplikowane, że ich działania były bardzo rozległe i w rzeczywistości wiele komend pracowało nad tą grupą do różnych spraw. I tak np. inna komenda zajmowała się tematem haraczy, inna gangiem obcinaczy palców, czyli historią, w której przestępcy porywali dzieci bądź też bogatych biznesmenów, obcinali im palec, wysyłali do rodziny z żądaniem okupu rzędu nawet dwóch milionów euro.

- Dobrze pamiętam te czasy w mojej reporterskiej pracy, gangsterzy byli rozzuchwaleni, wówczas też głośno było wciąż o sprawie Krzysztofa Olewnika.
- A zatem miałem udokumentowaną historię grupy mokotowskiej do tematu haraczy, na potrzeby tego filmu postanowiłem zdokumentować gang obcinaczy palców, jak również pójść jeszcze dalej, niż w poprzednim „Pitbullu”, mianowicie ukazać druga stronę barykady, czyli przestępców. Zwykle ci przestępcy, również w moich produkcjach byli ukazywani przez optykę policjanta, który tego przestępcę ścigał. Teraz pokazałem dwa równoległe światy i dzięki temu, że wykonałem tak dokładną dokumentację, podobnie wnikliwą, jak w przypadku pracy policji, po raz pierwszy w polskim kinie udało się wybudować pełnokrwiste postaci, które mają swoją motywację, język i psychologię.

- Skupmy się po pierwsze na policjantach - jak ta polska policja, Pana zdaniem się zmieniła? Kiedyś bywało i tak, że policjanci sami preparowali dowody, co zresztą dziś objawia się w polskich powieściach kryminalnych, jak i to, że policjant, czy prokurator prowadzący śledztwo, przekracza granice prawa.
- Generalnie obserwuję pozytywne zmiany. Powstała nowa generacja policjantów operacyjnych, którzy w żaden sposób nie są obarczeni poprzednim ustrojem. To są młodzi ludzie, często władający dwoma-trzema językami obcymi, z wyższym wykształceniem, którzy przychodzą do pracy trochę jak do korporacji. A jednocześnie przy tym mają bardzo dobre wyniki i ta praca nie jest dla nich aż tak destrukcyjna, ponieważ stres częściej rozładowują na siłowni, niż przy 0,7 litra. Podczas realizacji jednego z tych dokumentów, kiedy brałem udział w szturmie mieszkania wyjątkowo niebezpiecznego przestępcy - handlarza narkotyków, zaobserwowałem, że policjanci mają na hełmach kamery. Przestępcy często próbują coś ugrać na takim zatrzymaniu, a potem oskarżają policję o przekroczenie uprawnień. W związku z czym te kamery mają uniemożliwiać ewentualne i bezpodstawne oskarżenia. Ale co ciekawe, przy tej okazji, dowiedziałem się, że wkrótce cała tego typu akcja będzie transmitowana na żywo w gabinecie komendanta stołecznego policji, co przywodzi na myśl sztab generalny i wojnę w Iraku. Ale też to pokazuje, jak bardzo ta policja się rozwinęła.

- Na początku lat 2000 głośno było w Polsce o policjancie z gdańskiego CBŚ, którego zresztą też poznałam, a znany był pod pseudonimem „Majami”. Zarzucano mu, że wygląda jak gangster, że nosi złotego Rolexa, jeździ dobrym autem. Czy Pana filmowy Majami, z mokotowskiej komendy ma coś wspólnego z tamtym policjantem?
- Przyjaźnię się z Jarkiem z Gdańska, ale w nowym Pitbullu opowiadam o zupełnie innym „Majamim”, który funkcjonuje w policji, z tym że w Warszawie, a nie w Gdańsku. Przed laty nie było takich policjantów, jak mój główny bohater, który ma irokeza i tatuaże, a wygląda tak dlatego, że przez dwa lata był w grupie handlującej narkotykami, pracując pod przykryciem. Byłem przeświadczony, że nowy „Pitbull” wymaga stworzenia nowej ikony policyjnego bohatera w polskim kinie. Dlatego też w tej roli zdecydowałem się obsadzić aktora, który się z niczym nie kojarzy i debiutuje na dużym ekranie.

- Czyli Piotr Stramowski. Ale porozmawiajmy teraz o przestępcach - dziś wciąż można mówić, że istnieją takie mafie, gangi, jakie istniały 15 lat temu?
- Dawniej przestępcy przede wszystkim posługiwali się siłą. Dziś częściej używają mózgu. To również dla mnie znakomita okazja, aby zdokumentować ich świat, z tego względu, że prymitywni ludzie nie mają autorefleksji, nie są w stanie, we frapujący sposób, opowiadać o interesujących elementach z ich życia. O ile dla zwykłego śmiertelnika, a tym bardziej dziennikarza nie jest problemem dotarcie do świadka koronnego, to trudnością jest nakłonienie przestępcy na wolności, by opowiedział o poważnych przestępstwach, za które nie został skazany. Dzisiaj wiadomo, że przestępcy zdjęli dresy, założyli garnitury, bo łatwiej jest wyłudzić pieniądze z VAT. Przestępczość się zmieniła, w dużej mierze dotyczy przestępstw gospodarczych, internetowych, bądź paliw. Naprawdę inteligentni przestępcy, z racji tego, że upadł też kodeks przestępczości - bo obserwuję sytuację, że kiedy dzisiaj zatrzymywanych jest kilku przestępców, to oni się licytują o to, kto z nich zostanie świadkiem koronnym i złoży zeznania obciążające kolegów, po to, żeby uniknąć odpowiedzialności karnej - a więc inteligentni przestępcy opłacają swoich podwładnych, płacąc im za potencjalne więzienie. Ci ludzie dostają wynagrodzenie od razu za odsiadkę, jaka grozi im w przypadku zatrzymania. I dzięki temu zdarzają się sytuacje, kiedy do jednej sprawy zatrzymanych jest nawet kilkadziesiąt osób z grupy i nikt się nie „truje”, używając policyjnego języka, ergo - nie składa zeznań obciążających grupę.

- No dobrze, ale dlaczego Pana kręcą tego typu tematy?
- Jest kilka tematów ponadczasowych, które będą wieczne, czy to w kinie, czy w telewizji. Wynika to z faktu, że te tematy dotyczą najważniejszych spraw w egzystencji człowieka, jak życie właśnie, zdrowie; często spraw ostatecznych. Dlatego też wiecznym jest gatunek o prawnikach, o lekarzach, czy o policji. Ja akurat na fali młodocianej fascynacji Thomasem Harrisem, autorem „Milczenia owiec”, popełniłem swój pierwszy scenariusz, a potem traf chciał, ze moja mama przyjaźniła się z kobietą, która była kochanką policjanta z wydziału zabójstw i poznała mnie z nim. Od tego więc zaczęły się „Prawdziwe psy”, a potem „Pitbull” i kolejne produkcje.

- Pewnie by się nie zaczęły, gdyby Pan nie przekonał pana Andrzeja Fidyka, guru polskiego dokumentu, że to jest świetny pomysł. Jak Pan go poznał?
- Kiedy po raz pierwszy odwiedziłem Pałac Mostowskich i tutejszy wydział zabójstw, zobaczyłem policjantów, którzy akurat przesłuchiwali matkę Michałka utopionego w Wiśle, a przy pokoju stało akwarium - skarbonka z napisem: „Wszyscy mamy dla kogo żyć”. Już po godzinie rozmowy z tymi facetami z wydziału zabójstw stwierdziłem, że chcę zrobić o nich film. Napisałem scenariusz „Pitbulla”. Ale byłem człowiekiem bez szkoły filmowej, bez jakichkolwiek koneksji, w związku z czym zdobycie pieniędzy na jego realizację, dla debiutanta bez wykształcenia filmowego wydawało się nierealne. Wpadłem więc na pomysł, aby nakręcić dokument o tychże policjantach. Za sprawą jednego z moich wykładowców doprowadziłem do spotkania tych policjantów z Andrzejem Fidykiem, który mając genialnego dokumentalnego nosa, po pół godziny rozmowy z oficerami operacyjnymi z wydziału zabójstw, przyznał, że to jest kapitalny pomysł na dokument. Oczywiście nie mógł powierzyć samodzielnej realizacji serialu dokumentalnego człowiekowi nie mającemu nazwiska, został mi więc oficjalnie przydzielony reżyser, natomiast ja miałem status realizatora tego dokumentu oraz autora pomysłu. W ten sposób zostały zrealizowane „Prawdziwe psy”, a później „Taśmy grozy”, będące drugą częścią tego serialu dokumentalnego.

Andrzej Fidyk powtarzał mi, że trzeba stanąć po stronie bohatera, przedstawić świat przez jego optykę

- Byłam autorką reportaży o „prawdziwych psach”, bohaterów Pana serialu, zarówno o Krzysztofie Tkaczyku, jak i Sławomirze Opali. Stąd wiem, że ich losy potoczyły się kiepsko. Obaj odeszli z policji, doświadczyli zawiści kolegów i dowódców, którzy mówili, że stali się gwiazdami, a gwiazd w policji nikt nie lubi.
- Oczywiście, zazdrość jest rzeczą ludzką, więc takie sytuacje z pewnością występowały, natomiast trzeba sobie zdawać sprawę z tego, że Krzysztof Tkaczyk odszedł z policji po tym, jak jego dziewczyna zmarła w tracie porodu.

- Nie zgodzę się, on wtedy wciąż jeszcze był policjantem. Praktycznie zmuszono go do odejścia. Z kolei Sławomir Opala również miał problemy - miał zarzut, że postrzelił w brzuch swoją dziewczynę, która była w szóstym miesiącu ciąży. Na nich obojgu ciążyło więc jakieś tragiczne piętno.
- Tak, choć odejście Sławka nie było przecież związane z serialem. Zdecydowanie jednak podczas kręcenia tego dokumentu życie tych dwóch facetów miało bodaj najpoważniejszy punkt zwrotny.

- Ale już w książce „Złe psy. W imię zasad” nie poruszył Pan wątku samobójczej śmierci Sławomira Opali.
- Musiałbym mówić o rzeczach, o których nie chciałem do końca opowiadać, a zależało mi na tym, żeby ta książka była jednak hołdem dla jego osoby i ducha tamtych czasów, a nie przedstawiała informacji, które miałyby zmieniać sposób widzenia jego osoby. Tym bardziej nie miałem ochoty pisać jego historii w momencie, gdy sam bohater już nie żył i nie był w stanie czegokolwiek opowiedzieć.

- Wszystko co Pan robi - książki, filmy pokazują, że ma Pan w sobie żyłkę reportera i że musi być Pan niejako na śmietniku emocji, wydobywając na światło dzienne najczarniejsze i najtrudniejsze sfery życia. A przecież jest Pan chłopakiem z tzw. dobrego domu, po dobrej szkole, czyli Collegium Civitas, mogłoby się wydawać, że ktoś taki będzie zajmował się rzeczami, które są łatwe i przyjemne.
- Wychowywałem się bez ojca, w związku z czym nie miałem męskiego wzorca w domu i myślę, że z tego też powodu miałem kompleksy. Chciałem więc na zewnątrz, a także sam dla siebie uzyskać potwierdzenie, że jestem stuprocentowym facetem. Stąd też ciągnęło mnie do tematów, w których prawdziwi faceci działali. Taki był początek. Ale prawda jest też taka, że potem te tematy przychodziły do mnie w dużej mierze same. Zatem dzisiaj, to, co robię, jest wynikiem impulsu, jaki jednak przychodzi do mnie z zewnątrz.

- W wywiadach, jakich Pan udzielał zauważyłam pewną sprzeczność. Z jednej strony uważa Pan, że ludzie nie muszą znać prawdy, że ona nie jest im potrzebna - tak mówił Pan przy okazji filmu „Służby specjalne”, kiedy pojawiły się zarzuty, że robi Pan ludziom wodę z mózgu, bo są fakty wymieszane z fikcją. Z kolei w innych rozmowach mówił Pan, że ludzie tę prawdę znać powinni. Zatem, co według Pana tą prawdą jest?
- Mój wykładowca Ryszard Kapuściński mówił nam na wykładach, już ponad 20 lat temu, że fabuła coraz bardziej przypomina dokument, a dokument coraz bardziej przypomina fabułę. Trzeba odróżnić, w mojej ocenie, te dwa gatunki. W momencie, kiedy piszę książkę stricte dokumentalną, wówczas możemy się odnosić do faktów. Natomiast życie jest amorficzne i bardzo rzadko udaje się przełożyć jeden do jednego na ekran. Tak jak w przypadku pierwszego „Pitbulla” życiorysy pięciu głównych bohaterów musiałem skompilować z historii kilkunastu policjantów, tak i w nowym „Pitbullu” musiałem dokonać pewnej kompresji rzeczywistości, z tego powodu, że nie robię dokumentu, tylko film fabularny, który rządzi się określonymi prawami. Musi mieć ekspozycję, punkty zwrotne, przemiany postaci. Natomiast na poziomie scen i dialogów wszystko jest autentyczne. Tylko skondensowane przez autora. I to, co mi zostało również przy filmie „Służby specjalne”, to ukazanie modus operandi, pewnych mechanizmów, które rządzą biznesem czy rozgrywkami służb w Polsce. Nie chodziło o to, żeby przytaczać nazwiska i daty dotyczące pewnych sytuacji.

- Jakie więc są granice artystycznej wypowiedzi? Czy Pan sam je czuje i sam je sobie określa?
- Jestem samoukiem, robienia filmów uczyłem się na planie i w kinie. Do szkoły reportażu oraz na socjologie poszedłem z uwagi na to, że nakłonił mnie do tego kolejny mój mentor - Marek Miller. Rozmyślnie poszedłem do szkoły reportażu, aby nauczyć się profesjonalnie dokumentować historie do moich przyszłych scenariuszy. Z kolei socjologie wybrałem po to, żeby sobie poszerzyć horyzonty i mieć rzetelne wykształcenie humanistyczne. Albowiem reżyser to tak naprawdę zawodowy dyletant, który zna się na wszystkim i na niczym. Zasada, którą z kolei przekazał mi Andrzej Fidyk i która stanowi dla mnie granicę, to nie oszukiwanie bohatera. Nigdy w życiu nikogo nie wysterowałem w tym sensie, że przejąłem jego historię, a potem ją zmanipulowałem, robiąc z tego człowieka idiotę. Fidyk zawsze mi powtarzał, że trzeba stanąć po stronie bohatera i próbować przedstawić świat przez jego optykę, ukazując jego racje, jego motywacje. To, co jest dla mnie istotne, to, by na etapie tych działań nie krzywdzić ludzi, wykorzystując ich w jakiś sposób. Wiadomo, że ludzie, których spotykam na swojej drodze, nie mają w głowie obrazu, jak finalnie będzie wyglądał film, czy książka. Te granice więc na pewno dotyczą tego, by być fair wobec bohaterów i to też buduje mi wiarygodność, i pozwala rozmawiać z ludźmi z rozmaitych środowisk. 10 lat temu nie byłaby możliwa dokumentacja do „Pitbulla. Nowych porządków”, polegająca na spenetrowaniu świata przestępczego równie silnie, jak świata policji. Oczywiście, podkreślę raz jeszcze, rozmawianie ze świadkiem koronnym jest rzeczą stosunkowo prostą dla dziennikarza, natomiast rozmawianie z poważnym przestępcą , który dokonał przestępstw , a nie został za nie skazany, to sprawa skomplikowana. I byłoby niemożliwe uzyskanie przeze mnie informacji do tego filmu, gdybym nie miał wiarygodności zarówno po jednej, jak i po drugiej strony barykady. A stało się to za sprawą właśnie tego, że nigdy nikogo nie oszukałem.

- To kiedy ten Oscar? Bo, jak słyszałam, po to robi Pan filmy, aby dostać te najważniejsza w świecie filmowym nagrodę.
- Nie. Teraz jestem w innym momencie życiowym. Najważniejsza jest dla mnie rodzina, i moje marzenia dotyczą żony i dzieci. Film przestał mnie już w tak szalony sposób spalać. Nie marzę o tym, żeby dostać Oscara, zwyczajnie w trakcie robienia filmów teraz mam większą frajdę, dobrze się bawię, a moje marzenia dotyczą sfery rodzinnej, nie zawodowej.

- Ależ się Panu odmieniło! Może wróci Pan do robienia typowo komercyjnych filmów z happy endem, jak „Last minute”?
- Trzeba sobie zdawać sprawę z tego, że pierwszy „Pitbull” nie był sukcesem, bo zderzył się z żałobą narodową, nie miał premiery. A serial stal się dopiero najbardziej kultową opowieścią policyjną za sprawą kilkudziesięciu powtórek w TVP, choć był puszczany o późnej godzinie z uwagi na to, że był to mroczny projekt. A, że jako młody człowiek bałem się szuflady pod tytułem”specjalista od kina policyjnego”, a po drugie, miałem silny głód sukcesu komercyjnego. Pułapka polegała na tym, że zacząłem kręcić filmy pod ludzi, zastanawiając się, co muszę zmieścić w kolejnej produkcji, aby mieć milion widzów. A nie da się realizować filmów, wciskając niebieski, żółty i zielony guzik. Tym bardziej, że bodaj od 6 klasy szkoły podstawowej byłem outsiderem, który odstawał od otoczenia i miał problemy w kontaktach z nim. Uświadomiłem sobie, że ja nie mam pojęcia, czego chce 95 procent ludzi w tym kraju i postanowiłem robić takie filmy, które mnie osobiście dotykają, iść tropem historii, które mnie drą po nerach, a może wówczas okaże się, ze również dla kogoś ten punkt widzenia będzie interesujący. Kompasem i wskazówką dla mnie jest to, żeby robić filmy, pokazujące historie, które mnie osobiście dotykają, a nie zastanawiać się nad tym czego chce widownia. Jednocześnie zrozumiałem, że ta dokumentacja jest być może najbardziej interesującym etapem w całej pracy nad filmem. Z tego względu, że wówczas mam możliwość wskakiwania w głowy rożnych ludzi. Tak naprawdę to właśnie podczas dokumentacji ludzie opowiadają mi często najintymniejsze rzeczy, których nie mówią najbliższym osobom, mężowi, żonie, bo ze mną czują się bezpiecznie. A ja mogę wejść na moment w ich głowy i popatrzeć na świat ich oczami, przez co zyskuję niesamowite doświadczenie i przeżycie, które jest dla mnie bardzo silne emocjonalnie. Zrozumiałem, że mój charakter pisma sprowadza się do dokumentacji i do kina bliskiego człowiekowi, bliskiego życiu. Myślę, że to będzie wspólny mianownik moich wszystkich następnych filmów.

- Zaskakuje mnie Pana chęć stabilizacji, bo przecież przyzwyczaił Pan wszystkich do tego, że w Pana życiu wciąż musi się coś dziać. Był buddyzm, wegetarianizm, praca z energiami, tapping, w końcu katolicyzm. Na jakim teraz jest Pan etapie?
- Nadal jestem katolikiem, najważniejsze w życiu jest dla mnie zbawienie. Staram się być dobrym człowiekiem. Jakakolwiek nie jest łatwo żyć w zgodzie z 10 przykazaniami, nie jestem święty, też upadam, ale podnoszę się i mam poczucie, że w tym życiu idę w prawidłowym kierunku. Jednocześnie nie jestem gościem, który założył kapcie i przez życie idzie z pilotem od telewizora, bo w najbliższym roku wydam kolejne dwie książki i będę kręcił co najmniej dwa kolejne filmy. Tak intensywna praca zawodowa powoduje, że nie szukam już adrenaliny w życiu prywatnym, tylko spokoju i stabilizacji. Wystarczająco dużo tej adrenaliny mam w życiu zawodowym.

- Dzisiejsza Polska, to, co się dzieje społecznie i politycznie, to jest temat na film?
- Na szczęście od 7 lat nie mam telewizora, nie śledzę mediów wirtualnych ani papierowych i nie śledzę tego, co się w Polsce dzieje. Docierają do mnie tylko jakieś odpryski, więc nie czuję się uprawniony, aby się na te tematy wypowiadać.

+ Ale o tym, że władza w Polsce się zmieniła, pewnie Pan wie. Stąd pytanie, czy teraz zgłosi się pan do Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej po dofinansowanie na swoje kolejne filmowe dzieła?
- Razem z moim wspólnikiem Emilem Stępniem tworzymy jedyne studio filmowe w tym kraju, które finansuje filmy wyłacznie w oparciu o komercyjny kapitał. Nie ma drugiej takiej spółki producenckiej, która by tworzyła w ten sposób filmy. W tym sensie nas zmiana władzy nie dotyka. Wcześniej po te dotacje nie występowaliśmy dlatego, że po jednym z artykułów, w którym opisałem, w jaki sposób producenci wyprowadzają pieniądze z PiSF, z tegoż PiSF mnie wyklęto i projekt, który miał bardzo wysoką ocenę wyrzucono, dzwoniąc do producenta, żeby zabrał papiery. Przy kolejnych projektach, które przynosili inni producenci z moim nazwiskiem, wprost mówiono, że jeśli ten projekt ma przejść, to proszę przyjść z innym reżyserem. Co, moim zdaniem było nieporozumieniem, ponieważ nie podważałem sensu istnienia PiSF, natomiast uważałem, że trzeba wyplenić pewne patologie. Dziś mogę mieć nadzieję, że jeśli zmieniła się władza, decyzje o dofinansowaniu będą podejmowane w sposób obiektywny I będzie o tym decydowała jakość projektu, a nie towarzyskie układy.

Autor: Anita Czupryn

Anita Czupryn

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.