Potworny morderca o dziecięcej twarzy

Czytaj dalej
Dr hab. Krzysztof Gajdka

Potworny morderca o dziecięcej twarzy

Dr hab. Krzysztof Gajdka

Kiedy inżynier myśli jak się zachować, żołnierz każe mu zrobić trzy kroki w tył o odwrócić się, po czym bez namysłu strzela w tył głowy turysty, rozbiera go i ubrany w jego rzeczy rusza do Zakopanego, by kilka dni zabawić się za zrabowane ofierze pieniądze. Śladem bandyty, którym okazuje się być szeregowy Stefan Grenda, pochodzący z Chorzowa dezerter z krakowskiego pułku, ruszają policjanci i wojskowi żandarmi w całym kraju. Pościgiem, procesem i egzekucją bandyty żyje cała Polska.

Maszerującego turystycznym szlakiem w kierunku Hali Gąsienicowej inżyniera Stefana Dyljona wyrywa z zamyślenia głośny okrzyk: - Stój! Ręce do góry! Turysta widzi przed sobą konusowatego mężczyznę w mundurze, który mierzy do niego z karabinu i robi groźną minę. Kiedy zatrzymuje się posłusznie, mundurowy tłumaczy mu, że jest celnikiem i ma za zadanie rewidować wszystkich przechodzących tym szlakiem (ponoć właśnie tędy mają próbować przedrzeć się przez granicę sprawcy niedawnego napadu w Bielsku). Inżynier ma udać się do pobliskiego szałasu w Olczysku, gdzie zostanie przeszukany. Czyni to, ale zachowanie mężczyzny wydaje mu się dziwne. Poza tym ma mundur zwykłego piechura, a nie celnika. I jeszcze ta stężała twarz i rozbiegane oczy, z których bije obłęd. Mężczyźni wchodzą do szałasu, inżynier otrzymuje polecenie, że ma się rozebrać. Już wie, że to jakaś mistyfikacja, a ten osobnik, pewnie przebieraniec, chce go najzwyklej okraść. Ociąga się więc z wykonaniem polecenia, wie doskonale, że gdyby nie wycelowany w niego karabin, rzuciłby się na agresora i bez problemów go pokonał. Kiedy inżynier myśli jak się zachować, żołnierz każe mu zrobić trzy kroki w tył o odwrócić się, po czym bez namysłu strzela w tył głowy turysty, rozbiera go i ubrany w jego rzeczy rusza do Zakopanego, by kilka dni zabawić się za zrabowane ofierze pieniądze. Śladem bandyty, którym okazuje się być szeregowy Stefan Grenda, pochodzący z Chorzowa dezerter z krakowskiego pułku, ruszają policjanci i wojskowi żandarmi w całym kraju. Pościgiem, procesem i egzekucją bandyty żyje cała Polska.

W stanie bezrobocia i lenistwa

Bohater (negatywny, rzecz jasna) tej historii, Stefan Grenda, urodził się 9 lipca 1912 roku w Niemczech i był jednym z pięciorga dzieci Antoniego i Anny Grendów. Reporterzy uczestniczący w rozprawie sądowej niedokładnie notują miejsce jego przyjścia na świat, podając (nieistniejącą) miejscowość Werleburn w Westfalii (niektórzy przekręcają też imię na Szczepan i nazwisko na Gręda). O wiele bardziej precyzyjny (może za sprawą lepszego niż inni przedstawiciele reporterskiego fachu słuchu) jest dziennikarz „Głosu Porannego”, który w wydaniu z 6 lutego 1936 roku pisze o Erlebuer, dzięki czemu możemy się już domyślać, że sądzony dezerter urodził się na terenie dzisiejszego Gelsenkirchen (Erle i Buer to dzielnice tego miasta), gdzie już w drugiej połowie XIX wieku istniało bardzo silne skupisko Górnoślązaków. Chłopiec przez rok uczęszczał do szkoły niemieckiej, po powrocie do Polski (rodzina Grendów opuściła Westfalię prawdopodobnie około roku 1920, w dobie pogłębiającego się kryzysu gospodarczego i politycznego) siedem lat spędził w szkole powszechnej w Chorzowie. W trakcie procesu opowiada, że przechodził z klasy do klasy i nie kradł kolegom ołówków i piór. Po ukończeniu szkoły powszechnej nie imał się żadnej pracy, choć matka próbowała posłać go do terminu u mistrza piekarskiego, lecz nie miał serca do tego fachu i – jak to sam określił – „w stanie bezrobocia i lenistwa” dotrwał aż do chwili powołania do służby wojskowej (jedynie w „Polsce Zachodniej” czytamy, że krótko pracował w jednej ze śląskich kopalń). Zapisał się do harcerstwa i Związku Powstańców, ale widać poznano się tam na nim szybko (podczas obozu harcerskiego w Mszanie dokonał kradzieży, za co trafił przed sąd), bo długo w obu organizacjach miejsca nie zagrzał. Chodził na niedzielne msze święte, bo – jak zeznał przed sądem – „co by to było za gadanie, gdyby człowiek nie poszedł do kościoła”.

Ilustracja 1. Stefan Grenda

Był znany policji i sądom, kilkakrotnie odsiadywał wyroki za drobne kradzieże, dziennikarz „Polski Zachodniej” pisze o nim nawet, że był „notorycznym złodziejem”. W świetle „świadectwa moralności”, wystawionego mu przez II posterunek Policji Państwowej w Chorzowie na potrzeby procesu, był on kilkakrotnie karany, w tym dwa razy za kradzież i raz za sprzeniewierzenie, a poza tym jeszcze kilkakrotnie podejrzewano go o popełnienie kradzieży, lecz winy nie udowodniono. Nie wiadomo, czy – po dzieciństwie spędzonym w Niemczech i rozczarowaniu sytuacją w Polsce – nie przejawiał sympatii proniemieckich. Taką wątpliwość uzasadniać mogłaby (zachowana w aktach sądowych) odręcznie napisana przez niego kartka z tekstem: „Heil Hitler! Nieder mit Polen! Hoch lebe Deutschland! Hoch lebe Hitler!”. Podczas rozprawy Grenda tłumaczył, że podczas rozmowy w kwatermistrzostwie demonstrował jednemu z kolegów, jakiej treści afiszami Niemcy zalepiali polskie plakaty. Tłumaczenie uznano widać za wiarygodne, tym bardziej, że chorzowscy policjanci i przełożeni w kompanii zapewniali w śledztwie, że – oprócz wymienionego rękopisu – nie ma żadnych dowodów czy poszlak na antypolską postawę Grendy. Nigdy nie pił alkoholu, uwielbiał za to jeździć na rowerowe wycieczki. Ciągnęło go w świat, więc kilka razy uciekł z domu. Zwiedził Warszawę, Gdynię, Toruń i Bydgoszcz, utrzymywał się wówczas z żebraniny. Zawsze jednak wracał do domu, gdzie czekało go surowe powitanie ze strony ojca, który „był nerwowy”, a rękę miał ciężką. W młodości utrzymywał towarzyskie kontakty z kolegami, wśród których chciał uchodzić za sprytnego i przebiegłego złodzieja, któremu trudno cokolwiek udowodnić. Być może imponowało im też to, że Stefek wychował się hen pod niderlandzką granicą i w dzieciństwie zobaczył kawałek świata. W procesie Grenda zezna jednak, że to oni sprowadzili go na złą drogę i namawiali do kradzieży. Zawsze był wątłej postury, do tego bardzo niski i chorowity. W procesie wspomni o nawracających bólach i zawrotach głowy, będących efektem groźnego upadku ze schodów w dzieciństwie, oraz kłuciu w sercu, którego często doświadcza, a które mocno uprzykrza mu życie. Niski wzrost, chorowitość i zniewieściałość próbował w gronie rówieśników neutralizować butą i cyniczną postawą wobec otoczenia. Z dziewczynami mu się nie układało – jak zapewniał wielokrotnie w trakcie przesłuchań i procesu – żadnych kontaktów z nimi nie utrzymywał, nie miał narzeczonej i nie myślał nigdy o ślubie. Co więcej – jak sam stanowczo podkreślał – nigdy nie odczuwał do nich żadnego pociągu. W odniesieniu do tych słów ciekawie komponują się zeznania złożone przed sądem przez dawnych kolegów Grendy ze Śląska; ich zdaniem – co odnotowuje reporter „Gońca Częstochowskiego” – Stefek „lubił się malować i pudrować, a nawet czernił brwi”. Koledzy opowiedzieli też (a Grenda to w procesie potwierdził), że przyjaźnił się z piętnastoletnim Nowakiem, przystojnym chłopcem z sąsiedztwa, któremu ofiarował nawet pierścionek i podobny otrzymał od niego (w czasie śledztwa Grenda będzie się domagał, by zwrócono ten bezwartościowy pierścionek przyjacielowi do rąk własnych). Jeszcze przed powołaniem do służby wojskowej popsuły się jego – dobre wcześniej – relacje z ojcem, który nie mógł wybaczyć synowi beztroskiego podejścia do życia, niechęci do podjęcia pracy zarobkowej oraz odsiadek za kradzieże. Ojciec bił go, w czasie procesu Grenda przypomina sobie, że raz chwycił go mocno za szyję i „ciepnął nim o ziemię”.

Żuł marchew i śmiał się

Grenda dostaje wezwanie do odbycia służby wojskowej we wrześniu 1935 roku. Trafia do trzeciej kompanii 20. pułku piechoty Ziemi Krakowskiej, który stacjonuje w koszarach na Łobzowie. Może mówić o prawdziwym szczęściu, jako że ten pułk przygotowuje również przyszłych szeregowych dla Korpusu Ochrony Pogranicza, co oznacza, że po odbyciu służby zasadniczej i przejściu odpowiednich szkoleń, można zostać zawodowym pogranicznikiem, a z czasem awansować na stopień podoficerski (w przypadku Grendy przeszkodą do wkroczenia na tę ścieżkę mogły być jednak niezatarte jeszcze wyroki za kradzieże sprzed rozpoczęcia służby wojskowej). W wojsku jest mu dobrze, co w przyszłości będzie wielokrotnie podkreślał, w tym podczas śledztwa i procesu sądowego. Jego skłonność do niesubordynacji z pewnością jednak mocno komplikuje mu relacje z przełożonymi. W wojsku Grenda jest kilka razy karany dyscyplinarnie. Po raz pierwszy za to, że nie wykonuje rozkazu ścięcia włosów, po raz drugi za nielegalne przedłużenie przepustki o pięć dni w sierpniu 1936 roku. Konsekwencje dyscyplinarne ponosi również za kradzież warzyw oraz demonstracyjne żucie marchwi podczas apelu połączone z wybuchami śmiechu. Przywołujących go do porządku przełożonych zignorował i – jak to miał w zwyczaju – potraktował pogardliwym wzrokiem. Po tej ostatniej sytuacji wielu kolegów ma pewność, że jest on osobnikiem o bardzo niskim poziomie umysłowym, są jednak z pewnością i tacy, którym brak pokory i bezczelność Grendy imponuje. Przełożeni dostrzegają jednak w tym niepokornym żołnierzu również pozytywne cechy, w ocenie sporządzonej na polecenie sądu, piszą o nim: „dziecinny, ale ambitny, orientuje się powoli, ale niezły żołnierz”. Nieco bardziej powściągliwy w ocenie jest por. Tomaszewski, dowódca kompanii, w której służył Grenda. Był on – zdaniem oficera – żołnierzem przeciętnym, ale za to wyróżniał się ruchliwością. Inny oficer napisze, że „lojalność przeciętna, dyscyplina dobra, orientuje się powoli, dziecinny, wymaga stałej kontroli, fizycznie wytrzymały”.

21 grudnia Grenda wyjeżdża do Chorzowa na jednodniowy urlop, ma stawić się z powrotem nazajutrz. Wracać nie zamierza, pobędzie trochę w rodzinnym domu, spotka się z kolegami, w tym z faworyzowanym przez siebie Nowakiem, któremu kiedyś podarował pierścionek. Wie, że czeka go za niesubordynację maksymalnie dwa tygodnie odsiadki, kalkuluje więc, że warto złamać regulamin. Ojciec szeregowca potwierdza, że syn przyjechał na trzy dni przed Wigilią na urlop i po sześciu dniach pobytu wyjechał. Nie wspominał nic o tym, że nielegalnie przedłużył przepustkę. W czasie pobytu w Chorzowie co wieczór przychodził pod dom dawnego kolegi, Nowaka, i wywoływał go z domu, gwiżdżąc głośno. Podczas rozmów, Grenda pokazywał koledze guldeny gdańskie, opowiadał o swojej służbie wojskowej i planach na przyszłość. Ów Nowak z pewnością nie przypuszczał nawet, że ubrany w mundur kolega, który z takim podnieceniem opowiada o sobie i za wszelką cenę chce mu zaimponować, za kilka tygodni stanie przed plutonem egzekucyjnym, a o jego potwornej zbrodni będą donosić na pierwszych stronach gazety w całym kraju.

Po powrocie do kompanii Grenda wie, że czeka go areszt za samowolne przedłużenie przepustki. To nic takiego, bo przecież poszedł już do paki za to samo kilka miesięcy wcześniej. W tym czasie poznaje strzelca Kwidzińskiego, który namawia go do ucieczki z wojska. Grenda zeznaje przed sądem, że nowy znajomy miał plan wymordowania całej kompanii, a w szczególności oficerów. Zaczął już nawet zbierać w tym celu naboje. Grenda przekonuje Kwidzińskiego, że zaraz po ucieczce obrabują kogoś i będą mieć pieniądze, ten tłumaczy mu jednak, że „nie chce się mazać krwią cywila”. Tymczasem Grenda nie chce mordować wojskowych, wspólnicy nie mogą więc osiągnąć porozumienia, kogo będą napadać czy też zabijać. Są jednak zgodni co do ucieczki, umawiają się na 30 grudnia. Wieczorem tego dnia Grenda nie udaje się na spoczynek, oferuje dyżurnemu podoficerowi w kompanii, że go zastąpi. Ten zgadza się bez wahania, przyszły dezerter nie musi się więc nigdzie włamywać, ma przecież wszystkie potrzebne klucze. Z kancelarii kompanijnej kradnie 20 naboi, potem z innych sal wynosi jeszcze krótki karabinek kawaleryjski, lornetkę i 30 złotych przeznaczone na wypłatę żołdu. O 23.00 czeka na Kwidzińskiego w umówionym miejscu, ten jednak nie nadchodzi. Postanawia uciekać sam, na Kwidzińskiego jest wściekły, obiecuje sobie, że jeszcze policzy się z nim za to, że wystawił go do wiatru. O północy Grenda traci cierpliwość, domyśla się, że wspólnik albo się rozmyślił, albo też go aresztowano. Z przekleństwami na ustach udaje się na Bielany, gdzie spędza noc – pomimo niskiej temperatury – przy drodze. Jak to dobrze, że wojskowy płaszcz jest ciepły. Skradzioną łódką przeprawia się przez Wisłę i pieszo dociera do Skawiny. Tutaj kupuje bilet kolejowy do Zakopanego. Zawsze marzył, by tam pojechać. Cieszy się, że w zimowej stolicy Polski powita Nowy Rok.

Fałszywy celnik w mundurze piechura

Już na miejscu udaje się do Jaszczurówki, gdzie kupuje w sklepie zapas żywności, potem zaś przez dwanaście dni włóczy się po górach, nocuje najczęściej w pasterskich szałasach. Widać koczowanie w pasterskich szałasach sprzykrzyło mu się w końcu, bo udaje się bliżej Zakopanego, planuje napaść na turystów przechodzących turystycznymi szlakami. Wie, że muszą mieć przy sobie gotówkę i nie odmówią mu, gdy o nią poprosi. Może i nie wygląda potężnie jak Johnny Weissmuller z jego ulubionych filmów o Tarzanie, ale przecież karabin jest chyba wystarczającym argumentem. Z 11 na 12 stycznia 1936 roku śpi w szałasie w Dolinie Olczyskiej. Od rana wypatruje przez lornetkę, czy ktoś nie nadchodzi. Tłumów na szlaku nie ma, bo po kilku dni obfitych opadów szlaki są przysypane grubą warstwą puchu, do tego wieje przenikliwie zimny wiatr, więc turyści spędzali raczej czas w modnych kawiarniach na Krupówkach w oczekiwaniu na bardziej przyjazną aurę. Czteroosobowa grupka turystów, dwie dziewczyny i dwaj wyrośnięci mężczyźni, nie wzbudza jego zainteresowania, jest zbyt liczna, nie rusza więc jej śladem. Chowa się za drzewem i czeka na pierwszą osobę, która będzie przechodzić szlakiem. Uśmiech pojawia się na twarzy dezertera, kiedy widzi pojedynczego mężczyznę idącego w jego kierunku. Traf chce, że jest to inżynier Stefan Dyljon, który dziarskim krokiem maszeruje z nartami w kierunku Hali Gąsienicowej. Piechur jest ubrany według najnowszych trendów turystycznej mody, niesie plecak i narty. Grenda cieszy się, bo jest już pewien, że za chwilę będzie liczył szeleszczące przyjemnie banknoty. Bandyta zarzeka się w czasie procesu, że nie chciał nikogo mordować. Broń miała służyć mu jedynie jako argument podczas napadów rabunkowych lub też – jak to powie podczas pierwszego dnia procesu – „do obrony, gdyby się ktoś opierał”.

Inżynier Stefan Dyljon pochodzi z Łodzi, ale w roku 1920 jego rodzina przenosi się do Katowic. Ojciec jest z wykształcenia inżynierem, współwłaścicielem małej fabryczki w Wielkich Hajdukach. Inżynier ma siostrę, która mieszka z rodzicami i jest urzędniczką w Syndykacie Hut. Dyljon ukończył gimnazjum w Katowicach, po czym studiował na politechnice w Belgii, tam też poznaje swoją przyszłą żonę. Po powrocie do kraju otrzymuje pracę w firmie „Solvay” i przenosi się do Warszawy, gdzie rodzi się już córeczka, jego największy skarb.

Inżynier Dyljon prosi żonę, by wyraziła zgodę na trzy tygodnie rozłąki, w czasie której on odwiedzi rodziców w Katowicach, a potem wraz z siostrą spędzi czas jakiś w Zakopanem, by odreagować intensywną pracę i nabrać sił przed nowymi wyzwaniami. Żona wyraża zgodę, wie że taka podróż byłaby zbyt forsowna dla całej rodziny ze względu na małą córeczkę. Zima była jest tego roku wyjątkowo mroźna, nie ma sensu więc – co zrozumiałe – narażać dziecka na chorobę. 23 grudnia inżynier przybywa do rodzinnego domu, gdzie spędza święta Bożego Narodzenia, dwa dni później jest już wraz z siostrą w Zakopanem. Rodzeństwo zatrzymuje się początkowo w pensjonacie „Szarotka”, by potem przenieść się do prestiżowego „Touring Club”. 6 stycznia do Katowic wraca siostra inżyniera, on zaś postanawia zostać jeszcze kilka dni w zimowej stolicy i czas ten wykorzystać na piesze wędrówki oraz jazdę na nartach. Niestety, warunki atmosferyczne są tak złe, że dopiero 12 stycznia można wyruszyć w góry, choć większość turystów zostaje w ciepłych pensjonatach, bo zadymka śnieżna nie zachęca do wędrówek szlakami. Inżynier Dyljon, który niebawem musi już wracać do Warszawy, gdyż kończy mu się urlop, a nade wszystko tęskni za córeczką i żoną, postanawia zaryzykować i wyruszyć samotnie na szlak, choć znajomi z pensjonatu stanowczo mu to odradzają. Po godzinie dziewiątej rusza więc przez Kuźnice i Boczań w kierunku Hali Gąsiennicowej. Po dwóch godzinach samotnego marszu w głębokim śniegu, nieco zamyślony, słyszy stanowcze: - Stój! Ręce do góry! Przed nim stoi niewielkiego wzrostu żołnierz i mierzy do niego z karabinu. Turysta zatrzymuje się posłusznie i słyszy, że mundurowy jest celnikiem, który uczestniczy w obławie na bandytów, sprawców rozboju w Bielsku, którzy tędy właśnie mają próbować się przedrzeć przez granicę. Z początku inżynier niczego nie podejrzewa, ale osobnik, z którym ma do czynienia, wydaje mu się dziwny. Na celnika nie wygląda, nosi przecież mundur żołnierza piechoty. Patrzy obłąkanym wzrokiem i drży na całym ciele (Grenda zezna później, że zawsze, kiedy ma zrobić coś złego, ma dreszcze), ale pomimo tego robi dobre wrażenie i ma taką sympatyczną, jakby dziecięcą twarz. Dyljon pyta, czy jeśli wszystko będzie w porządku, zostanie puszczony wolno? Zapewnia, że jest niewinny, co prawda nie ma dokumentów, ale podaje adres pensjonatu, gdzie można sprawdzić jego tożsamość. Blefuje też, że zaraz za nim idzie grupa turystów, którzy tu lada chwila mogą nadejść. Tymczasem pada rozkaz udania się do pobliskiego szałasu w Olczysku, gdzie inżynier ma zastać zrewidowany. Dyljon wchodzi karnie do środka, zdejmuje wiatrówkę i pulower, ale ociąga się już ze ściągnięciem spodni. Zaczyna się domyślać, że padł ofiarą rozboju i ma do czynienia z przebierańcem albo dezerterem. Zastanawia się, jak się obronić, jest przecież silny i zwinny. Gdyby nie ten wycelowany w niego karabin, wiedziałby jak się zachować. Grenda dostrzega wahanie, każe więc Dyljonowi zrobić trzy kroki w tył i odwrócić się. Kiedy ten czyni to, pada strzał z karabinu. Kula trafia w potylicę, przechodzi przez czaszkę na wylot i wylatuje prawym oczodołem. Inżynier natychmiast pada na ziemię nieżywy. Morderca wkłada kolejny nabój do magazynka z postanowieniem zabicia każdego, kto się pojawi. Ale nikt nie nadchodzi. Grenda rozbiera swoją ofiarę i zakłada jej ubranie. Mundur i karabin zostawia na poddaszu, ciało zabitego składa zaś w kącie szałasu i nakrywa gałęziami i słomą.

Udaje się do hotelu „Morskie Oko”, gdzie się zatrzymuje. Pierwszy raz w życiu w tak komfortowych warunkach. Kąpie się, zjada obiad, a wieczorem idzie do kina. W Zakopanem kupuje sobie za znalezione w plecaku inżyniera Dyljona pieniądze (było tam około 60 złotych) zegarek. Po nocy spędzonej w hotelu rusza do Bielska, gdzie zatrzymuje się na noc w hotelu. Tutaj sprzedaje narty inżyniera oraz lornetkę i nabyty dzień wcześniej zegarek („bo mu się szkło stłukło”), za wszystko otrzymuje zaledwie 15 złotych, które przeznacza na zakup modnego kaszkietu i walizki. Następnego dnia rusza do Chorzowa. Nie zatrzymuje się u ojca, odwiedza go raz tylko, pod osłoną nocy, i zostawia u niego swoje dokumenty (sądowi tłumaczy, że przyszedł tylko „skorzystać z ustępu”). W Chorzowie spotyka się z kolegami, pomieszkuje u niektórych z nich kątem. Imponuje im modny strój Stefka oraz jego hojność, bo kupuje im słodycze. Chwali się w końcu, że jest poszukiwany. Przebąkuje coś o ucieczce do Niemiec. Jednemu ze znajomych opowiada, że zrobił coś tak złego, że chyba będzie musiał popełnić samobójstwo. Doprecyzowuje, że „otruje się gazem świetlnym”. Kolega nie chce czekać na rozwój sytuacji, widzi że Stefek jest niezrównoważony psychicznie i bardzo pobudzony, być może zaczyna się go bać. Faktem jest, że wydaje go policji. Następnego dnia zdjęcie Grendy zakutego w kajdany opublikują na pierwszych stronach najważniejsze gazety.

Ilustracja 2. Inż. Stefan Dyljon

Kiedy Grenda oczekuje na proces w więzieniu, 20 stycznia 1936 roku odbywa się pogrzeb Stefana Dyljona. Kiedy nie wrócił do domu i nie było z nim żadnego kontaktu, rodzina wszczęła alarm, poszukiwano go w całych Tatrach, wychodząc z założenia, że mógł zabłądzić na zaśnieżonych szlakach i umrzeć z wychłodzenia organizmu. Poszukiwania w Tatrach koordynowali doświadczeni taternicy, w tym S. Roj, S. Gąsienica z Lasu i J. Oppenheim. Po odnalezieniu ciała w szałasie i okazaniu go rodzinie w kostnicy zakopiańskiego szpitala, zwłoki inżyniera przetransportowano do Katowic na koszt firmy „Solvay”, która opłaciła też koszta pogrzebu. Stefana Dyljona pochowano na cmentarzu przy ulicy Francuskiej w Katowicach. Inżynier osierocił dwuletnią córeczką i zostawił pogrążoną w rozpaczy i konsternacji rodzinę.

Tymczasem na łamach prasy pojawiają się w odniesieniu do Grendy określenia: „krwawy zbir”, „potworny morderca”, „ohydny bandyta”, „zboczeniec”. Tymczasem bandyta – który jest jedną z najbardziej znienawidzonych osób w Polsce – nic sobie z tego w więzieniu nie robi, odkrywa za to nową pasję – czytelnictwo. W ciągu dnia potrafi przeczytać nawet trzy tomy. Nadrabia zaległości z dzieciństwa i młodości, kiedy do książek nie można go było zaciągnąć wołami. Zatapiając się w lekturze, odsuwa jak najdalej wizję czekającej go niebawem śmierci. Tylko w nocy nie jest dobrze, rzuca się w łóżku, dygocze i jęczy, bo w snach prześladuje go zakrwawiona postać ofiary.

Kapitan Krupa nie daje za wygraną

Proces bandyty zostaje wyznaczony na 6 lutego 1936 r. Wiadomo już, że odbędzie się w Okręgowym Sądzie Wojskowym nr 5 w Krakowie przy ulicy Lubicz . W nocy przed rozprawą do celi Grendy zagląda chorąży żandarmerii, który próbuje pocieszać skazańca. W trakcie rozmowy więzień mówi, że wie, iż otrzyma karę śmierci, nie liczy przy tym na prezydencką łaskę i chce umrzeć. – Ja nie chcę do końca życia siedzieć w więzieniu. Mnie te kilkanaście dni tak ciężko przesiedzieć, a musiałbym siedzieć do 80 lat życia – wyjaśnia zaskoczonemu żandarmowi. Przed procesem nie je śniadania. Jak relacjonuje dziennikarz „Ilustrowanego Kuryera Codziennego” z 6 lutego 1936 roku, kiedy Grenda dowiedział się, że będzie sądzony w trybie doraźnym, przyjął tę wiadomość „z wesołą miną i drwinami”.

Ilustracja 3. Nagłówek z „Ilustrowanego Kuryera Codziennego”

W dniu rozpoczęcia procesu o godz. 8.13 rano Stefan Grenda w eskorcie żołnierzy zostaje wprowadzony do wypełnionej po brzegi niewielkiej sali rozpraw. Wśród publiczności dominują wojskowi, jest też grupka cywilów i spora grupa akredytowanych dziennikarzy, którzy tłoczą się w pobliżu stołu sędziowskiego. Tak charakteryzuje oskarżonego w momencie wprowadzania do sali sądowej wyjątkowo spostrzegawczy dziennikarz „Głosu Porannego”:

Grenda – to pospolity typ. Tępa twarz bez wyrazu, nerwowo mrugające powieki. Rozgląda się po sali niespokojnie. Dziwnie patrzy na wprowadzających go dwóch podoficerów ze służbowemi podpinkami przy czapkach z czerwonym lampasem. Na szarem ubraniu więziennem zwisa luźno płaszcz wojskowy. Drewniane trepy złowrogo wybijają takt na kamiennej posadzce sali.

Niemal wszyscy sprawozdawcy prasowi zwracają uwagę na niemal „dziecinny wyraz twarzy” oskarżonego. Nie ma możliwości, by Grenda nie zauważył stolika, na którym ułożono dowody: jego mundur, karabin, walizka i lornetka oraz kompletne ubranie inżyniera Dyljona, które miał na sobie tego tragicznego dnia (spodnie, czerwona koszula narciarska, pulower i buty narciarskie). Na podłodze leżą narty zamordowanego. Rozpoczyna się pierwszy dzień procesu, który relacjonować będą gazety w całym kraju, niektóre z nich (np. „Ilustrowany Kuryer Codzienny”) poświęcając tematowi nawet dwie kolumny w jednym wydaniu. Rozprawie przewodniczy dr Hausner, major korpusu sądowego, któremu towarzyszy czwórka asesorów. Oskarża major dr Mojżyszek, obrońcą jest kapitan dr Krupa. Rozpoczyna prokurator, który odczytuje akt oskarżenia. Grendzie zarzuca się morderstwo z premedytacją, a więc odpowiada z artykułu 225 § 1Kodeksu Karnego („kto zabija człowieka, podlega karze więzienia na czas nie krótszy od lat 5 lub dożywotnio albo karze śmierci”), podlega przy tym wojskowej procedury karnej (za dezercję), przy równoczesnym zastosowaniu rozporządzenia o sądach doraźnych w wojsku. Nikt nie ma wątpliwości, że przy takiej kombinacji przepisów w grę wchodzą jedynie kara śmierci oraz dożywotnie więzienie. Wszyscy wiedzą też, że opinia publiczna jednoznacznie domaga się śmierci oskarżonego. Obrońca, kapitan Krupa, robi wszystko, by uznano Grendę za upośledzonego umysłowo, przez co zachowałby życie i trafił do szpitala psychiatrycznego.

Ilustracja 4. Nagłówek z „Ilustrowanego Kuryera Codziennego”

Przewodniczący składu sędziowskiego, major Hausner, przesłuchuje Grendę, zadając prostym językiem wiele pytań, nie tylko na temat samego mordu, ale i wcześniejszego życia Grendy, a to dzieciństwa, chorób, relacji w rodzinie, zainteresowań, a nawet pociągu do płci przeciwnej. Czasem pyta znienacka, ile groszy ma złoty, jaki mamy teraz dzień, czy też prosi o wymienienie nazw miesięcy we właściwej kolejności. Grenda jest zaskoczony, czasem gubi się (jak w przypadku miesięcy) albo milczy. Prowadząc taki dialog, sędzia chce upewnić się, że oskarżony nie jest upośledzony. W sukurs przewodniczącemu przychodzą biegli psychiatrzy, doktorzy Krudowski i Chrzanowski, którzy prezentują diagnozę, z której wynika, że „Grenda nie jest obciążony dziedzicznie i nie wykazuje niedorozwoju psychicznego lub anormalności umysłowej, jest on osobnikiem o zmniejszonem poczuciu etycznem i zaniedbanem wychowaniu. W czasie dokonywania czynu, za który odpowiada, nie był w stanie takiego zakłócenia czynności psychicznych, aby nie mógł znaczenia czynu zrozumieć i pokierować swojem postępowaniem”. W ciągu dwóch dni zostaje przesłuchanych kilkunastu świadków, którzy pogrążają swoimi zeznaniami Grendę. Przed trybunałem stają krewni i znajomi „mordercy z Tatr”, jego przełożeni i dawni koledzy z wojska, personel zakopiańskiego i bielskiego hotelu, kupiec, który nabył od niego w Bielsku narty, zegarek i lornetkę. Największe emocje wzbudzają przeplatane spazmatycznym płaczem zeznania siostry zamordowanego inżyniera. Grenda prosi obrońcę, by w jego obecności nie przesłuchiwano w sali rozpraw matki, której z pewnością w tych okolicznościach pękłoby serce.

W mowie końcowej, prokurator, major Mojżyszek, stanowczo żąda dla Grendy kary śmierci. Argumentuje to tym, że oskarżony jest osobnikiem zwyrodniałym, co „stawia go w rzędzie jednostek szczególnie niebezpiecznych dla społeczeństwa”. Podkreśla fakt, że Grenda dokonał zbrodni karabinem przeznaczonym do obrony kraju. W trakcie przemówienia prokuratora Grenda głupawo się uśmiecha, a po jego zakończeniu zanosi się głośnym śmiechem. W mowie obrończej kapitan Krupa domaga się poddaniu Grendy obserwacji psychiatrycznej i ponowne rozpatrzenie sprawy w trybie zwyczajnym (wówczas, gdy w grę wchodzi afekt, szczególnie wzburzenie, kara – o czym stanowi 225 § 2 Kodeksu Karnego – opiewa na maksymalnie dziesięć lat pozbawienia wolności). Obrońca – obszerne fragmenty wystąpienia którego przytacza dziennik „Siedem Groszy” – argumentuje swoje stanowisko w następujący sposób:

Wiemy o tem, że wychowywała go ulica, kino i źli towarzysze. […] umysł Grendy jest dziecinny, a postępowanie było postępowaniem lekkomyślnego dziecka. W szeregu „na baczność“ jadł marchew, opowiada, że cały pułk zdezerterował, a więc i on uciekł i dlatego znalazł się w Chorzowie. W czasie włóczęgi po górach rodzi się w jego umyśle po trzydniowem poście uporczywa myśl zdobycia pieniędzy lub żywności i wydobycia się z gór. Nie ma u niego nic z instynktu samozachowawczego, właściwego nawet zwierzętom, skoro swoje rzeczy znaczone z 20. pułku pozostawia na miejscu, co łatwo pozwala na wykrycie zbrodniarza, a potem jak łatwo przyznaje się do zbrodni. W Zakopanem i Bielsku trwoni pieniądze na błyskotki, w Chorzowie nie ma gdzie spać, ale kupuje słodycze i chodzi do kina.

Kiedy monotonnym głosem sędziego odczytywany jest wyrok, w świetle którego oskarżony zostaje uznany winnym zarzucanych mu czynów i skazany na śmierć przez rozstrzelanie oraz utratę praw publicznych, obywatelskich i honorowych na zawsze, Grenda jest spokojny, dziennikarz „Głosu Porannego” pisze, że „ani jeden muskuł na twarzy mu nie drgnął”, siedział spokojnie na ławie i patrzył przed siebie obojętnym wzrokiem. Uśmiech i rumieńce znikają jednak z jego twarzy, która zaczyna przybierać – co odnotowują obecni w sali dziennikarze – kolor ziemisty. Odczytywanie wyroku kończy się o 10.45. Obrońca, kpt. Krupa – zgodnie z procedurą – pyta Grendę, czy chce prosić Prezydenta Rzeczpospolitej Polskiej o łaskę, na co skazany macha tylko ręką, mówiąc: - Nie chcę, to i tak nie pomoże. Skazaniec zostaje odprowadzony do kaplicy, gdzie modli się i rozmawia z więziennym kapelanem. Potem trafia do celi, gdzie wydaje się być rozbawiony, śmieje się głośno. Prosi o możliwość spotkania z jednym ze współwięźniów i zjedzenia w jego towarzystwie obiadu, który będzie zarazem ostatnim posiłkiem w jego życiu. Pisze też krótkie listy do rodziny.

Kapitan Krupa, wbrew Grendzie i z własnej inicjatywy, zwraca się jednak do Prezydenta RP o łaskę dla skazańca. Wie, że prawo stanowi, by wyrok śmierci wykonano w dwie godziny od ogłoszenia wyroku. W obszernym telefonogramie prosi Prezydenta o zamianę kary śmierci na dożywotnie więzienie. W czasie, kiedy wszyscy oczekują na odpowiedź z Warszawy, do kancelarii sądowej zgłasza się oryginalny mężczyzna podający się za studenta politechniki i psychologa, który studiował w Indiach przez 15 lat. Człowiek ten próbuje wyjaśniać, że dokonał wyjątkowo skomplikowanych obliczeń, z których jednoznacznie wynika, że w czasie popełniania zbrodni, Grenda nie zdawał sobie sprawy z tego, co robi. Osobnikowi, który – zdaniem reportera „Siedmiu Groszy” – nie robił wrażenia osoby zrównoważonej psychicznie, grzecznie podziękowano za jego naukową teorię, sugerując jednocześnie, że zaprezentował ją nieco za późno, gdyż po wydaniu wyroku nie ma ona już żadnego znaczenia. Autor naukowej diagnozy udał się więc z poczuciem niedowartościowania w niewiadomym kierunku. O 13.30 nadchodzi odpowiedź z Warszawy, z której wynika, że Głowa Państwa z prawa łaski nie skorzysta.

Na klęczkach i bez opaski

Tymczasem przed gmachem sądu gromadzą się tłumy ludzi, wiedzą że nie zobaczą egzekucji, która odbywa się na małym podwórzu, w głębi kompleksu zabudowań, tuż obok budynku więziennego, ale chcieliby usłyszeć choćby huk salwy plutonu egzekucyjnego i mieć pewność, że bandyta poniósł zasłużoną karę. Pada śnieg, jest lekka zadymka, taka – jak zauważył to dziennikarz „Ilustrowanego Kuryera Codziennego” – jaka panowała 12 stycznia w południe na Boczaniu i w Dolinie Olczyskiej. O 13.45 wzrok wszystkich zgromadzonych na placu kieruje się na bramę więzienną, przez którą w asyście księdza Zajkowskiego, prokuratora, obrońcy, trybunału i strażnika więziennego wyprowadzany jest na miejsce stracenia morderca inżyniera Dyljona. Jest ubrany w mundur (bez oznakowań pułkowych i strzeleckiego sznura), ten sam, w który był odziany, gdy w Tatrach zabijał swoją ofiarę. Nie ma płaszcza i czapki. Teraz przejmują go żołnierze, którzy zwartym szpalerem eskortują go na miejsce egzekucji. Grenda nie okazuje emocji. Jego zachowanie tak oto charakteryzuje będący świadkiem tych zdarzeń dziennikarz „Głosu Porannego”:

Miarowym krokiem postępuje skazaniec. Twarz jego niewzruszona spogląda w niebo, to znów rozgląda się wokoło. Krok jego równy i pełen energii, nie znać załamania ani w calu.

Grenda nie ma ostatniego życzenia, prosi jedynie, by nie zawiązywano mu oczu. Prokurator odczytuje wyrok i nakazuje jego wykonanie. Do skazańca podchodzi ksiądz, który daje mu krzyż do ucałowania. Grenda całuje kapłana w rękę, klęka przed słupkiem, krzyżuje ręce na piersiach i patrzy dumnie na kolegów-żołnierzy, którzy teraz mierzą do niego z karabinów. To przecież niedawni koledzy z ósmego pułku ułanów. I do tego jest ich ośmiu. Ciekawe, czy wszyscy mają załadowane ostre kule, czy niektórzy będą strzelać ślepakami? Czy to prawda, że dosypują im do herbaty środki odurzające? Czy choćby trochę współczują rozstrzeliwanym? Czy mają potem koszmarne sny? To już teraz nieważne. Życie przelatuje skazańcowi przed oczyma w szalonym tempie, na czoło występują grube krople potu. To już koniec. Błysk podniesionej oficerskiej szabli i już tylko huk wystrzałów, który echem odbija się od sąsiednich budynków i muru. Ciało Grendy bezwładnie osuwa się na ziemię. Ksiądz szepcze słowa modlitwy i robi znak krzyża lekarz więzienny stwierdza zgon skazańca. Jest godzina 13.50. Do zwłok podchodzą beznamiętni grabarze i wrzucają je do czarnej trumny, która czarnym wozem sanitarnym zostaje po chwili wywieziona do więziennej kostnicy. Dziennikarze rozbiegają się do redakcji, by pisać artykuły na czołówki o triumfującej sprawiedliwości, ludzie zgromadzeni tłumnie przed sądem rozchodzą się do domów i jadłodajni, wszak to już pora obiadowa. Czerwoną plamę krwi na dziedzińcu, która jeszcze niedawno krążyła w żyłach i tętnicach bandyty, przysypuje gruba warstwa białego puchu.

Ilustracja 5. Tytułowa strona dziennika „Siedem Groszy” z 8 lutego 1936 t.

Bibliografia:

20. pułk piechoty Ziemi Krakowskiej, http://www.muzeumak.pl/slownik/formatka.php?idwyb=71, [dostęp: 8.09.2015].
Dezerter – zabójca inżyniera Dyljona stanie przed doraźnym sądem wojskowym?, „Siedem Groszy”, 28 stycznia 1936 r.
Dezerter i morderca Grenda – notorycznym przestępcą, „Polska Zachodnia”, 28 stycznia 1936 r.
Dziś pogrzeb ofiary zbrodni w Tatrach. Echa zamordowanie inżyniera Dyliona, „Siedem Groszy”, 30 stycznia 1936 r.
Dziś wyrok na mordercę inż. Dyljona, „Pałuczanin. Ilustrowany Kurjer”, 9 lutego 1936 r.
Kroniki TOPR – Kroniki 1936, http://www.tatrygory.pl/articles.php?lng=pl&pg=110, [dostęp: 12.09.2015].
Marszałek P. K., Sądy doraźne na ziemiach polskich po i wojnie światowej (listopad 1918 — luty 1919), „Acta Universitatis Wratislaviensis”, Prawo CXLIX, Wrocław 1989.
Morderca Granda stanął przed sądem doraźnym, „Ilustrowany Kuryer Codzienny”, 6 lutego 1936 r.
Morderca inż. Dyljona przed sądem, „Ilustrowana Republika”, 6 lutego 1936.
Morderca inż. Dyljona staje dziś przed sądem doraźnym, „Ilustrowana Republika”, 5 lutego 1936 r.
Morderca narciarza Szczep. Grenda stanie dziś przed sądem doraźnym, „Gazeta Gdańska”, 5 lutego 1936 r.
Morderca śp. inżyniera Dyljona dezerter Grenda z Chorzowa przed sądem doraźnym, „Siedem Groszy”, 6 lutego 1936 r.
Ohydne morderstwo w Tatrach. Dezerter z Chorzowa zamordował inżyniera z Warszawy, „Goniec Częstochowski”, 28 stycznia 1936 r.
Prokurator żąda kary śmierci dla Grendy. Wyrok zapadnie w piątek, „Siedem Groszy”, 7 lutego 1936 r.
Sąd doraźny nad mordercą inżyniera Dyljona. Sprawca bestialskiego mordu w Tatrach przyznał się do zbrodni i opisał ją szczegółowo przed sądem, „Orędownik”, 7 lutego 1936 r.
Sąd doraźny nad mordercą z Tatr, „Ilustrowany Kuryer Codzienny”, 7 lutego 1936 r.
Sąd nad mordercą inż. Dyljona, „Ilustrowana Republika”, 7 lutego 1936 r.
Skrabania D., Górny Śląsk z oddali (perspektywa Górnoślązaków w Okręgu Ruhry), [w:] Koniec starego świata – początek nowego. Społeczeństwo Górnego Śląska wobec pierwszej wojny światowej (1914-1918). Źródła i metody, oprac. B. Linek, S. Rosenbaum, K. Struve, Opole 2013.
Stefan Grenda – morderca z Tatr został rozstrzelany, „Orędownik Ostrowski”, 11 lutego 1936 r.
Stefan Grenda – morderca z Tatr został rozstrzelany, „Ilustrowany Kuryer Codzienny”, 9 lutego 1936 r.
Szczegóły ohydnej zbrodni w Tatrach popełnionej przez dezertera z Chorzowa, „Polonia”, 27 stycznia 1936 r.
Wyrok na mordercę inżyniera Dyljona zapadnie w piątek, dnia 7 bm., po wysłuchaniu opinii psychiatrów, „Głos Poranny”, 6 lutego 1936 r.
Za morderstwo przed sądem doraźnym, „Gazeta Robotnicza”, 6 lutego 1936 r.

Akty prawne:

Rozporządzenie Prezydenta Rzeczypospolitej z dnia 11 lipca 1932 r. Kodeks Karny, „Dziennik Ustaw” nr 60, 1932, poz. 571.
Rozporządzenie Prezydenta Rzeczypospolitej z dnia 21 października 1932 r. Kodeks Karny Wojskowy, „Dziennik Ustaw” nr 91/1932, 1932, poz. 765.
Rozporządzenie Rady Obrony Państwa z dnia 30 lipca 1920 roku w przedmiocie wojskowego sądownictwa doraźnego, „Dziennik Ustaw” nr 71, 1920, poz. 479.

* * *

W artykule wykorzystano fotografie oraz nagłówki z gazet: 1) „Siedem Groszy” z 7 lutego 1936 r.; 2) „Ilustrowany Kuryer Codzienny”, 9 lutego 1936 r.; 3) „Ilustrowany Kuryer Codzienny”, 8 lutego 1936 r.; 4) „Ilustrowany Kuryer Codzienny”, 7 lutego 1936 r.; 5) „Siedem Groszy” z 8 lutego 1936 r. Wszystkie egzemplarze pochodzą ze zbiorów Biblioteki Śląskiej w Katowicach oraz Małopolskiej Biblioteki Cyfrowej.

* * *

Dr hab. Krzysztof Gajdka


Historyk literatury i medioznawca, od ponad dziesięciu lat wykłada historię prasy w katowickich, krakowskich i rzeszowskich uczelniach wyższych. Wydał Dziennikarstwo polskie na Śląsku. Zarys historyczny Jana Kudery, w najbliższych planach jest opracowanie krytyczne pt. Antologia tekstów z „Poradnika Gospodarczego” Karola Miarki (lata 1871-1872, 1879-1880). oraz książka pt. Miesięcznik „Fala” w okresie okupacji hitlerowskiej w Polsce. W cyklu Zbrodnie, sensacje i rewelacje sprzed lat autor przegląda z należytą uwagą pitavale na łamach dawnej śląskiej prasy, odnajdując zapomniane już dziś historie, które kiedyś elektryzowały region i były na ustach wszystkich, a dziennikarze tak ówczesnych bulwarówek, jak i „poważnych” gazet i czasopism, poświęcali im nierzadko całe kolumny. W znacznej mierze są to głośne zbrodnie oraz towarzyszące im śledztwa i – będące ich następstwem – procesy sądowe, wyroki i egzekucje.

Dr hab. Krzysztof Gajdka

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.