Pozostali w wyludniającym się centrum Krakowa. Jak żyje się na Starym Mieście?

Czytaj dalej
Fot. Aneta Zurek / Polska Press
Julia Kalęba, Małgorzata Mrowiec

Pozostali w wyludniającym się centrum Krakowa. Jak żyje się na Starym Mieście?

Julia Kalęba, Małgorzata Mrowiec

Ciemne okna kamienic centrum Krakowa przypomniały nam w czasie pandemii o zjawisku, którego próbowaliśmy nie dostrzegać. Od lat 90. na naszych oczach ścisłe centrum Krakowa traci stałych mieszkańców. Postaraliśmy się dotrzeć do tych, którzy pozostali i stanowią jego - już bardzo nadwątloną - duszę. Ich losy to też kawałek historii Krakowa.

Na podwórku była nas banda kilkunastu dzieciaków. Graliśmy w klasy albo chowanego. Później sąsiad założył siatkę. Do badmintona, nie było płotów. I to podwórko za oknem żyło. Teraz na pięć kamienic jest dwoje dzieci. Pod nami wynajęte mieszkanie, na parterze restauracja i biuro księgowe, a na podwórko wychodzą okna hosteli. Na wprost jeden, drugi z numeru obok i u nas na dole jest trzeci. Mamy tu kontakt z trzema sąsiadami - mówi Jerzy Kłeczek, który w kamienicy przy ulicy Poselskiej mieszka od urodzenia.

Poselska

Do podstawówki chodziłem na świętego Marka, sześć minut drogi. Miałem najdalej z całej klasy, ale najbardziej spóźniał się kolega, który szkołę widział z okna. W tej chwili nikt z moich znajomych już w centrum nie mieszka. W piłkę i kapsle graliśmy na Plantach. W zimie chodziło się tam na sanki. Po prostym? Pani tego nie widzi, ale tam jest górka. Trzeba z Siennej odbić w prawo.

KR210329AZ_071.jpg
Joanna Urbaniec / Polska Press Jerzy Kłeczek

Nie tylko na sankach, jeszcze na tarapatach jeździliśmy. To była deseczka z miękkim siedziskiem i dwoma uchwytami, a pod spodem łyżwy. Najostrzejsza górka była przy Plantach między Pocztą a Wawelem. Dalej jest, tylko paręnaście lat temu postawili tam barierki. Postawili barierki, a na podwórkach płoty. Założyli domofony. Kiedyś mogła pani przejść z Grodzkiej na Poselską i przez dziedziniec na Dominikańską. Goniliśmy wszędzie.

Kładąc się spać, słyszałem dworzec kolejowy. Głos megafonistki i ten gong. Wiedziałem, kiedy pociąg hamuje i jak potem odjeżdża. I wierzyć się nie chce. Rok temu usłyszałem to na nowo. Dzięki pandemii mogłem trochę we własnym domu odpocząć. Tak, teraz, jak siedzimy, jest w miarę cicho. Ogródek restauracji jest nieczynny i w hostelu nie ma turystów, bo jest dzień i ładna pogoda.

Tam kiedyś była brytyjska knajpa. Właściciel organizował w Irlandii wycieczki, tanimi liniami przewoził, dwa busy były podstawione, wódka się lała na wejściu i wrzeszczeli przez całą dobę. Dzwoniliśmy na straż miejską, policję, były takie tygodnie, że codziennie. Teraz mamy problem z hostelem naprzeciwko, chociaż w tym roku wystarczyły tylko dwa telefony i bezpośrednio do nich. Do tego dochodzą ci, którzy się tu włamują i piją. Strach jest czasem zejść na podwórko.

Kiedy jako dzieciak zasiedziałem się u kolegi na końcu Sławkowskiej, największym niebezpieczeństwem byli cinkciarze, którzy po udanym dniu pili pod Ratuszem. W latach 90. sporo chodziłem po klubach i jak nie szukało się zaczepki, to można się było czuć bezpiecznie. Teraz, tylko w ciągu ostatnich lat na Grodzkiej i Poselskiej zamordowano cztery osoby. Tak blisko mojego domu.

To wszystko zaczęło się gdzieś w 2004 roku. Wtedy też pojawiły się plakaty zachęcające do najtańszej i najpodlejszej rozrywki. Miasto się na tym promowało, a mieszkańcy uciekali. Znaleźliśmy się w centrum dzielnicy zabawy, zostawieni sami sobie. Ale czy to ja mam pecha, że tu mieszkam? To nie ja się wprowadziłem do „dzielnicy rozrywki”, nam ją po prostu sprowadzono.

Mój brat wyjechał do Stanów. Kiedyś wysłałem mu parę zdjęć z Grodzkiej. Odpisał: „ludzie przyjeżdżają do Krakowa i płacą fortunę, żeby zobaczyć ten widok, który ty widzisz codziennie”. I mi to uświadomił, dlaczego się stąd nie ruszam.

Czasem myślę, że nie jestem krakusem, tylko krakauerem. Mieszkam w Krakowie od urodzenia i nadal to miasto poznaję, jak jeżdżę autem w czasie pracy, po pracy na rowerze albo jak biegam. Ale zdarza się, że wychodząc rano, najpierw przechodzę nad pijanym mężczyzną, który śpi w poprzek progu bramy. Na Plantach spotykam ich wielu. Nie bezdomnych. Pijanych pseudoturystów.

Coraz mniej jest tu miejsca dla mieszkańców. Kiedyś na Grodzkiej można było jeszcze zaparkować, teraz została tylko Poselska, chociaż i tu miejsca okroili o połowę. Wczoraj parkowałem na Marka, pod starą podstawówką. Za Plantami nie mogę - to już inna strefa. A zakupów pod domem nie zrobię, bo ceny są wyższe niż na stacji paliw.

Więc kiedy pyta pani, co się zmieniło, to mogę powiedzieć, że wszystko. Ale wychodzę na dach kamienicy i patrzę na ten sam Kraków. Z tej perspektywy - oprócz Szkieletora - zupełnie nic się nie zmieniło.

Coraz mniej

Według danych krakowskiego magistratu w roku 2000 w Dzielnicy I Stare Miasto zameldowanych na stałe było 56,5 tys. osób, a na koniec zeszłego roku - prawie 30 tysięcy. To dane dotyczące całej dzielnicy, a więc terenu sięgającego od Rakowic po okolice placu Inwalidów.

Natomiast liczba krakowian zamieszkujących ścisłe centrum Krakowa - w obrębie Plant - maleje systematycznie od połowy lat 90. i obecnie nie przekracza tysiąca - mówi Marek Grochowicz z Instytutu Geografii i Gospodarki Przestrzennej Uniwersytetu Jagiellońskiego, a także Instytutu Rozwoju Miast i Regionów, który prowadzi badania dotyczące centrum Krakowa.

Generalnie najwięcej mieszkańców historycznego, zabytkowego Starego Miasta w obrębie Plant było w latach 80. Z wywiadów, które prowadziłem na potrzeby badań, wynika, że od połowy lat 90. liczby te sukcesywnie malały, natomiast z początkiem XXI wieku zaczęły spadać lawinowo. Od 10 lat ten spadek jest mniejszy, bo i samych mieszkańców zostało stosunkowo niewiele

- wyjaśnia, zaznaczając, że tysiąc mieszkańców i tak może być liczbą zawyżoną.

Trzeba wziąć pod uwagę, że część krakowian pozostaje zameldowana w lokalach w centrum, które przeznaczają jednak na inne funkcje, np. biura lub pod wynajem krótkoterminowy, natomiast mieszkają w pozostałych dzielnicach miasta - dodaje.

Z jego badań wynika, że obecnie w obrębie Plant na stałe może mieszkać do 500 osób. Więcej w okolicach ulic św. Marka, Brackiej czy Szpitalnej niż przy Grodzkiej, przy której zameldowane są pojedyncze osoby. Pomieściliby się w dwóch większych kwartałach historycznego centrum miasta, tymczasem rozproszeni w kilkunastu nie kojarzą się nawzajem.

- To przede wszystkim rodziny mieszkające w centrum z pokolenia na pokolenie i mieszkańcy, którzy z wyboru przeprowadzili się tu w latach 80. i na początku lat 90. Wśród nich są przede wszystkim akademicy w starszym wieku związani z tym miejscem dzięki mieszczącym się w pobliżu uniwersytetom czy pracowniom, seniorzy, którzy zostali w z przyzwyczajenia lub nie mają wyboru oraz artyści. Najtrudniej wśród mieszkańców centrum znaleźć rodziny z dziećmi i osoby młode.

Róg świętego Jana i Rynku Głównego
Prof. Ewa Miodońska-Brookes, historyk literatury, wykładowca UJ i PWST: Od 57 lat mieszkam w tym mieszkaniu. Ma 104 metry, ale jest wypełnione książkami i starymi gratami, w tym meblami po naszej prababce. A my z siostrą jesteśmy na doczepkę.

Mieszkała tutaj (po śmierci ojca i przeprowadzce z ulicy Garbarskiej) moja rodzina, to znaczy: matka, siostra, która jest od dzieciństwa inwalidką na wózku, ja, brat (póki się nie ożenił). Okresowo siostra mojej matki i przez krótki czas - pomoc domowa. Gdy się wprowadzaliśmy, miałam 24 lata i byłam u początku mojej pracy na uniwersytecie, to znaczy tuż „za miedzą”.

Miejsce było zawsze przeciekawe. Różne ważne wydarzenia mogłyśmy oglądać z okien. Wizyty zagranicznych gości, na przykład De Gaulle’a, który górował nad tłumem - ludzie mu sięgali do piersi. Manifestacje, protesty. Wszystkie lekcje śpiewania, które się odbywały na Rynku. Z okna obserwowałyśmy Biały Marsz po zamachu na papieża. Był też marsz po śmierci Pyjasa. Pyjas był moim studentem - w tym marszu brałam udział. A na co dzień widywało się i spotykało tych samych ludzi, ale także ciekawych nieznajomych.

KR210329AZ_071.jpg
Joanna Urbaniec / Polsk Press Prof. Ewa Miodońska-Brookes

W tym mieszkaniu w przeszłości goście byli stale, ponieważ zarówno siostra, jak i ja miałyśmy bardzo duży krąg przyjaciół. Poza tym moi studenci tu przychodzili - na zajęcia, jak i czysto towarzysko albo indywidualnie w sprawach swoich prac i życia.

Okna mamy na ulicę św. Jana. Są ogromne, widać z nich oczywiście Rynek, Wawel, szczyty kościoła Mariackiego i ulicę Grodzką. Widok jest piękny, chociaż został paskudnie okrojony przez przebudowę kamienicy naprzeciwko na hotel Boner. Bardzo podwyższyli dach. Była o to cała awantura z mieszkańcami św. Jana 2, udowadniano nam, że kłamiemy. A my mamy dobrą miarę: w tej chwili widzę z okna hełm wieży i okienka strażaków, a przed przebudową było widać znacznie więcej. Nawiasem mówiąc, prywatni właściciele, którzy wykupili tamtą kamienicę, całą strukturę wewnętrzną budynku, z historycznym podziałem na mieszkania itp., kompletnie wypruli. To jest tak jak zdymisjonowana pani konserwator powiedziała: całe centrum Krakowa zamienia się w wydmuszki.

Piękny widok zawsze nas jakoś godził z tym mieszkaniem. Bo poza tym kamienica jest przecież od przed wojny zaopatrzona, że się tak wyrażę, w lokal dancingowy i dzieje tego lokalu to są dzieje gehenny mieszkańców tego domu. Tutaj nie ma chwili spokoju z powodu hałasu, nagłośnienia muzyki. A obecnie jedną część tego lokalu zamieniono na dom weselny i jak oni grają, to jest nie tylko hałas, ale też drgania. I tak potrafi być do czwartej rano.

Kiedyś obchód - już nieistniejących w tej chwili - księgarń wokół Rynku był stałym komponentem naszego życia. Miałam tutaj zaprzyjaźnionych pracowników księgarń, wracając z pracy z ulicy Gołębiej zawsze wstępowałam, żeby sprawdzić, czy są jakieś ciekawe nowości, odkładano mi książki, przewidując, co bym chciała kupić.

Od dzieciństwa byłam zaprzyjaźniona z antykwariatem z ul. św. Jana, który prowadził wypożyczalnię książek. Moja mama i ciocia stale utrzymywały w nim abonament i co tydzień tam chodziłyśmy. Do momentu, kiedy ten antykwariat zmienił kierownictwo - zachodziłam tam nawet po nic, po to żeby porozmawiać z tymi paniami, z którymi się zaprzyjaźniłam. Tak kiedyś wyglądało życie w centrum Starego Miasta.

Dotyczyło to także małych sklepów - na przykład spożywczych, które były na ulicy św. Jana, św. Tomasza i św. Marka. Tutaj miała maleńki sklep z pieczywem, kiszoną kapustą, drewnem na opał - pani Klingowa. Co rano kupowałam u niej pieczywo. A kiedy już była bardzo stara i schorowana, to często szłam z nią do któregoś ze sklepów na zakupy, bo sama nie bardzo była w stanie, albo jej przynosiłam kawę z jednej z kawiarń na św. Jana, kiedy chciała się pokrzepić. Takie były stosunki międzyludzkie tutaj. Może to układ małomiasteczkowy, ale też twarz miejsca przyjaznego ludziom. To ludzie tworzą przyjazną atmosferę. A teraz, przy wyludnionym centrum, tej atmosfery nie może być, bo ludzie są sobie kompletnie obcy, „chwilowi”.

Jedną z najciekawszych lokatorek w domu była pani Zofia Jaroszewska, wybitna aktorka. Jaka to była przyjemność spotykać ją w klatce schodowej, przy windzie! Zawsześmy długo rozmawiały. Tu mieszkała też Krysia Zachwatowicz, najpierw jako studentka, później już jako osoba pracująca, potem z Andrzejem Wajdą. Oni w końcu uciekli, przeprowadzili się do nowo wybudowanego hotelu przy Plantach.

Był tu bardzo stary, zasiedziały skład lokatorów i wspólnota mieszkańców, nie tylko formalna. Ale to się definitywnie skończyło jakieś 10 lat temu. Miałyśmy bardzo dobrych sąsiadów, a teraz są przeważnie hostele.

Proces ubywania dawnych mieszkańców to z jednej strony oczywiście starzenie się właścicieli - sporo ich poumierało. Ale inni się po prostu wynieśli. Warunki do życia są trudne. Myśmy błogosławiły lockdown, ponieważ była cisza. A tak normalnie to mamy na okrągło jazgot. Tłum, który wrzeszczy, który hałasuje torbami podróżnymi na kółkach. To po bruku jedzie tak, że zwariować można, jeśli to jest cały korowód.

A jeszcze od trzech lat mamy budowę obok - Hotel Saski. Bardzo często przez kilkanaście godzin na dobę puszczali agregat. Nie tylko, że było słychać, ale wszystko się trzęsło. Również w naszej kamienicy teraz od lat są nieustanne przebudowy i remonty, bo co ktoś wykupi mieszkanie, przeznacza je oczywiście na hostel.

To, że tak wyludnia się centrum Krakowa, to jest moim zdaniem wina polityki miasta. Proces uciekania ze ścisłego centrum spowodowało między innymi lansowanie Krakowa jako miasta, które nigdy nie śpi. W urzędzie miasta była taka polityka, że imprezy odbywały się dzień i noc, a ludzie nie byli w stanie tego wytrzymać. Poza tym czynsze były tak strasznie wysokie, że bardzo wiele rodzin musiało się wyprowadzić, bo ich nie było stać na opłaty.

Zamieszkałyśmy tu z kwaterunku. Kiedy prezydent Majchrowski pozwolił na wykup takich mieszkań z bardzo dużą bonifikatą, to wykupiłyśmy za wszystko, co odłożyłam przez całe życie. Nie utrzymałybyśmy się tu, gdybyśmy miały płacić czynsz miastu.

Teraz jesteśmy już w takim wieku i bez sił, że - mimo wszystkich uciążliwości - nie przeprowadzimy się gdzie indziej. Po prostu fizycznie już bym temu nie podołała, a i pejzaż zaokienny trudno porzucić.

Idziemy na rekord

Marek Grochowicz zwraca uwagę, że momentem przełomowym w procesie wyludniania Starego Miasta był okres wejścia Polski do Unii Europejskiej i pojawienia się w kraju tanich linii lotniczych.

To moment, który był początkiem szybkiego wzrostu liczby turystów w Krakowie - mówi. - Skupienie dużej liczby lokali gastronomicznych, przede wszystkim na terenie historycznego centrum Krakowa (Stare Miasto i Kazimierz), powoduje, że obszar ten jest zdominowany przez lokale gastronomiczne i inne usługi dla turystów. Jest to też wynikiem braku subcentrów w Krakowie, które mogłyby w jakiś sposób odciążyć centrum Krakowa. Co za tym idzie, obecność turystów i hałas, który generują w centrum Krakowa, są znacznie bardziej uciążliwe niż np. w Sewilli, Barcelonie czy Florencji, gdzie mieszkańcom żyje się łatwiej nie ze względu na mniejszą liczbę turystów, ale rozleglejsze centra, i bardziej porozrzucane życie nocne, co zapobiega kumulacji tłumów w jednym czy dwóch miejscach.

Choć niewielkie centrum to charakterystyczny problem Krakowa, przyrost turystów dotyczy obecnie większości historycznych miast w Europie, które w ciągu 10 lat podwoiły lub potroiły swoją liczbę turystów. Różnica polega jednak na tym, że część z nich podejmuje próby rozwiązania tego problemu, wprowadzając bardziej rygorystyczne przepisy dotyczące np. funkcjonowania mieszkań krótkoterminowych czy sprzedaży alkoholu.

Kraków nie ma obecnie jakichkolwiek regulacji dla imprez alkoholowych, jednocześnie idziemy na rekord, jeśli chodzi o liczbę całodobowych sklepów z alkoholem w centrum miasta - mówi, dodając: - jednak jedną rzeczą jest wprowadzenie bardziej restrykcyjnych zapisów, a drugą - egzekwowanie obecnego prawa. Podczas wywiadów część mieszkańców narzeka na brak interwencji straży miejskiej i policji, jeśli chodzi o hałas czy zajmowanie miejsc parkingowych przez osoby do tego nieuprawnione.

Mieszkańcy uciekają ze ścisłego centrum Krakowa, gdzie postępuje proces zamieniania kamienic w hotele albo udostępniania mieszkań w serwisie Airbnb lub Booking. I tu sprawa wygląda podobnie - Kraków jest częścią ogólnoświatowego zjawiska, przy czym część krajów już zaczęła na nie reagować.

Berlin i Barcelona od kilku lat podejmują działania, które mają ograniczyć niekorzystne skutki najmu krótkoterminowego w prywatnych mieszkaniach i tam sytuacja już się zmienia. Wiele krajów ma także limit dni, w które można udostępniać swoje mieszkanie. U nas brakuje regulacji na poziomie centralnym, które umożliwiłyby miastu wprowadzenie poszczególnych rozwiązań - komentuje Marek Grochowicz.

Pijarska

Matylda Czekaj: dla każdej z nas to miejsce jest inne. Mama zamieszkała tutaj zaraz po wojnie. Była mała, jak do jej domu wprowadziły się cztery inne rodziny, dokwaterowane w latach 50. Wszyscy żyli razem w 120-metrowym mieszkaniu na pierwszym piętrze. Dla mojej mamy dom był pełen ludzi, a ulice puste.

KR210329AZ_071.jpg
Andrzej Banas Matylda Czekaj

Na ulicach bawiła się z koleżankami. Ja tak pół na pół. Miałam pięć lat, jak na Pijarskiej potrącił mnie samochód, a był to jeden z kilku samochodów, które przejeżdżały ulicą na dzień. I byłam w takim szoku, że widzę auto, że zamiast przebiec na drugą stronę, zaczęłam biec wzdłuż ulicy.

Więc ze znajomymi umawialiśmy się na Plantach. Na Planty chodziliśmy po szkole. Z dzieciństwa pamiętam dużą liczbę sąsiadów, no ale w większości to były osoby starsze. Miałam dwie przyjaciółki w moim wieku, które mieszkały w kamienicach obok. Dziś jedna mieszka w Warszawie, druga zagranicą. U mnie na podwórku stał trzepak, ale był za stary, żeby robić na nim fikołki i nie umiałyśmy tych wszystkich przewrotów, co dzieci, które miały nowe trzepaki na nowych osiedlach. Na mieście też niewiele się działo. Oczywiście tutaj była Piwnica pod Baranami, były herbaciarnie. Ale wydawało mi się, że Stare Miasto to miejsce starszych ludzi.

Odejście tych osób zbiegło się w czasie z postępującą turystyfikacją Krakowa. To były często mieszkania kwaterunkowe bez możliwości późniejszego zasiedlenia przez rodzinę. Ich miejsce zaczęli zajmować turyści. Przyszła moda na krótkoterminowe wynajmy i przez te spore mieszkania zaczęły się przetaczać tłumy ludzi. Trudno było znaleźć kogoś, do kogo można zapukać.

Ale właśnie się to zmieniło. Sytuację odwróciła pandemia. Z wyjazdem turystów puste, ciemne zostały i mieszkania, i ulice miasta. A teraz na przykład do naszej kamienicy wprowadziły się trzy nowe rodziny z małymi dziećmi, które chcą tu zostać. To już nie jest bezludna wyspa.

Dzieci? Przed momentem gdzieś wyszły. Nie mają kolegów zza ściany, ale dla nich to jest młode miejsce. Naokoło dużo się teraz dzieje, mają swoje miejscówki, mają gdzie się spotkać. Znajomi mieszkający w innych dzielnicach i tak przyjeżdżają do centrum. Zeszytu też pożyczać nie muszą, bo wystarczy przesłać zdjęcie. Ale przyznam uczciwie: sama na rynek chodzę rzadko. W lecie tłum jest taki, że dla mnie to nie jest w żaden sposób ciekawe.

Powrót turystów dobrze pokazuje przejazd tymi małymi uliczkami. W pandemii można tu było płynąć, jak wrócili polscy turyści już trochę wolniej się jechało, a teraz jest już normalnie. Normalność wygląda tak, że jedzie się bardzo powoli. Tutaj na Pijarską wjeżdża się przez ostry zakręt z Reformackiej. Widać po urbanistyce, że ulica została skonstruowana w drugą stronę. Dla mnie to nie problem, ale ciężarówka z meblami nie może tutaj zawinąć.

Rzeczywiście, sporo jeżdżę samochodem. Ludzie myślą, że mieszkając w centrum, ma się wszędzie blisko. Tylko gdzie ja mam wszędzie blisko? Do wieży Mariackiej, Sukiennic, pod Ratusz. Wszędzie, pod kątem patrzenia turystycznego.

Nie, nie ma takich sytuacji, żebym ja się w ogóle zastanawiała, żeby zmienić to miejsce. Mieszkam na strychu z takim, jak pani widzi, widokiem. Mogę patrzeć w dal, co godzinę słyszę hejnał. To są rzeczy uzależniające.

Zresztą w ciszy nie umiałabym już mieszkać. Odpowiada mi gwar miasta, mieszkanie aktywne naokoło, specyficzna estetyka miejsca. To jest mi potrzebne na co dzień. Teraz na dziedzińcu działają dwa ogródki restauracyjne. Jest co prawda siedemnasta, słychać lekko stłumione głosy i śmiechy. Ale dużo więcej tutaj się nie wydarza.

Stare Miasto wbrew zgiełkowi, który tu panuje, daje też dużo więcej szans na to, by zwolnić. Tu, gdzie te zbiorowe tyły kamienic i ogródki, niesamowite są letnie niedzielne poranki. Tutaj śpiewają ptaki i jest cisza. I takie zastałe ciepłe powietrze. Słyszy pani hejnał?

Sporo do nadrobienia

Kwestia radzenia sobie miast turystycznych w czasie pandemii oraz ich przyszłość będą jednymi z tematów 11. sesji Światowego Forum Miejskiego, największego na świecie wydarzenia poświęconego politykom miejskim, które w czerwcu odbędzie się w Katowicach. Czy w wizji przyszłości Krakowa jest jeszcze miejsce na powrót mieszkańców do ścisłego centrum?

Chęć powrotu krakowian to kwestia wielu połączonych ze sobą czynników - tłumaczy Marek Grochowicz. - Przede wszystkim - samej potrzeby mieszkania w centrum (trend powoli zauważalny w miastach polskich). Kolejnym jest konieczność powrotu jakichkolwiek usług dla mieszkańców i lepsze zadbanie o ich potrzeby. Trzeci wiąże się z jakością życia, czyli np. ograniczeniem smogu czy powstawaniem w niedalekiej odległości parków. Mamy tu sporo do nadrobienia.

Naukowiec widzi więc szansę, chociaż podkreśla: przestrzeń Starego Miasta jest tak mała, że trudno sobie wyobrazić wzrost liczby mieszkańców przy zachowaniu tej samej liczby turystów.

Sławkowska

Prof. Jacek Filek - filozof, etyk, tłumacz i jeszcze do niedawna mieszkaniec odchodzącej od Rynku ulicy Sławkowskiej mieszka już w Asyżu.

Ile osób z klasy mojej córki z „Jedynki” zostało na Starym Mieście? Mogę nie rozpoznawać wszystkich twarzy - bo teraz to są trzydziestoparoletni ludzie - ale wydaje mi się, że nikt. Karolina mieszkała na Floriańskiej - nie ma jej. Agatka mieszkała na Rynku, Kasia też... Tych ludzi tu nie ma - przyznaje.

My też teraz uciekamy ze Starego Miasta, sprzedaliśmy właśnie mieszkanie. Nie z powodu uciążliwości, bo mieszkanie tutaj - na końcu ulicy Sławkowskiej, w tylnym odgałęzieniu budynku - w żaden sposób nie było uciążliwe. Hałasu nie ma, tramwajów z Basztowej się nie słyszy. W kuchni słońce przed południem, w pokojach z oknami na ogród pełno słońca po południu. Na górze - bo mieszkanie jest dwupoziomowe - miałem bibliotekę. Idealny spokój i wszędzie blisko.

KR210329AZ_071.jpg
Joanna Urbaniec / Polska Press Prof. Jacek Filek

Pod ręką jest Kleparz. Zawsze zakupy robiliśmy na Kleparzu, gdzie jest wszystko: wędliny, piekarnie, owoce, warzywa, i jeszcze płaciliśmy mniej niż ci, co mieszkają na obrzeżach. Dogodnością dla nas była szkoła, dwa kroki od domu, na św. Marka. Najpierw prowadziłem do niej dzieci, a potem wnuki. Do tego bliskość teatrów, kin.

Nie wyobrażałem sobie, że mogę tutaj nie mieszkać. Nigdy nie myślałem o sprzedaży mieszkania, bo byłem bardzo emocjonalnie związany z tym miejscem. To był taki nasz talizman rodzinny. Tutaj rodziły się dzieci, tu byliśmy szczęśliwi. Sprzedać to?!

Pochodzę z Bielska-Białej i tam w dzieciństwie mieszkałem na bielskiej starówce. Dlatego i w Krakowie znakomicie się czułem na Starym Mieście.

Na to mieszkanie przy Sławkowskiej dostała przydział moja babcia (właściwie ciociobabcia), która miała dom we Lwowie, a gdy musiała się wyprowadzić ze Lwowa, przyjechała do Krakowa i tutaj mieszkała od wojny aż do śmierci. Od 1971 roku byłem pomieszkującym u niej studentem, a potem od ‘76, zamieszkaliśmy tu z żoną.

Jako student do babci sprowadzałem całą bandę znajomych. Ona była duszą towarzystwa i bardzo nas lubiła. W nas, młodych, zbuntowanych widziała nadzieję. Studiowałem polonistykę i cała ta banda polonistyczna bywała w tym mieszkaniu. Osoby, które potem stały się słynne: Tadek Bradecki, który został dyrektorem Starego Teatru, Bogdan Tosza, wieloletni dyrektor Teatru Śląskiego, a ostatnio Krakowskiej Filharmonii, Adam Szostkiewicz, Elżbieta Majewska, która była w Teatrze STU, a potem zakładała teatr Gardzienice, Magda Jarosz, aktorka, żona Tadka Bradeckiego i wielu jeszcze innych.

Pisałem tutaj swoje prace naukowe, książki. W tym mieszkaniu też wymyśliłem szachy dla trzech.

To był taki eksperyment myślowy, który polegał na tym, że chciałem złamać dyktaturę opozycji binarnej. Efektem eksperymentu była szachownica dla trzech graczy. W te szachy po raz pierwszy zagrałem z synami na ziemi na strychu, który właśnie urządziliśmy.

Zwierzęta na Starym Mieście? Były. Żona kiedyś wracając z Kleparza, znalazła na schodach szczeniaka, z kawałkiem obwarzanka „na drogę”. Wzięła go, nazwaliśmy go Puma. Piesek był z nami 10 lat, na Plantach spotykał się z innymi psami. Potem mieliśmy kolejnego, z azylu. Zawsze też mieliśmy kota. Jeden z nich wskakiwał na poręcz balkonu, po czym wędrował po okolicznych dachach.

To, co zaczęło mi doskwierać w pewnym momencie, to żebractwo. Pracowałem na Grodzkiej. Do pracy musiałem przejść Sławkowską, Rynek w poprzek i potem Grodzką. To była piękna trasa, ale... Jeżeli pani raz za czas przejdzie przez Stare Miasto i zaczepią panią żebrzący dwa razy, żeby dać na chleb itp., to pół biedy. Ale jeżeli ktoś idzie taką trasą kilka razy dziennie, to w ciągu roku jest dwa, trzy, cztery tysiące razy nagabywany. Tego się nie da wytrzymać. Dla mnie to o tyle było przykre, że na moich zajęciach w ramach tzw. filozofii dialogu wielokrotnie pojawiał się temat prośby drugiego. O takich pięknych rzeczach mówiłem, a potem wychodziłem i mijałem kolejnych proszących niewzruszony. To brzmi strasznie, ale to jest kwestia ilości.

W samym budynku problemem jest brak windy. Schodów do tego mieszkania trzeba pokonać 78. Babcia dostała zawału na tych schodach. Robiła dużą imprezę z okazji moich imienin, a nagle uświadomiła sobie, że będąc na mieście, zapomniała dokupić kieliszków. Poszła drugi raz. Jak wracała, to na drugim piętrze dostała zawału. Doczłapała do mieszkania, pogotowie przyjechało. Nad ranem zmarła w szpitalu.

W części frontowej kamienicy i w jej tylnym odgałęzieniu jest w sumie 14 mieszkań. Ale zostały tylko dwa zamieszkane przez normalnych mieszkańców. Zaczęło się od tego, że frontowa kamienica się sypała. Miasta nie było stać na remont i stopniowo ludzie byli wykwaterowywani ze względów technicznych. Część tylna była w lepszym stanie, bo była nieco nowsza. Mieszkania w niej miasto pozwoliło wykupić za niewielką cenę ludziom, którzy byli tu zasiedziali. Resztę mieszkań pod tym adresem sprzedało na licytacji. Spółka, która została nowym właścicielem, zrobiła remont, podzieliła dawne mieszkania na więcej mniejszych, które dosyć szybko sprzedała. Część nabywców to obcokrajowcy, którzy kupili je na wynajem.

Moim zdaniem najczęstszym motywem wyprowadzki ze Starego Miasta były kwestie ekonomiczne. Ktoś nie był właścicielem i nie było go już stać na mieszkanie w centrum, bo czynsze podskoczyły, kamienice stały się prywatne, a nie jak dotąd czynszowe. Albo ktoś był właścicielem - i miał za dużą pokusę. Kiedy ma się nieduże mieszkanie na Rynku, a można dostać za nie ogromną kasę, bo nadaje się na jakiś lokal - no to jest pokusa.

Mnie nie przeszkadza to, że idę ulicą i słyszę ten wielojęzyczny gwar; nawet mnie to podnieca. Sam dużo jeżdżę po świecie i dużo wynajmuję. Jednak rozumiem, że są tacy, których to denerwuje. Mnie nic takiego nie spotkało ze strony wynajmujących turystów, co by mnie wypłaszało z centrum, nie czułem się zaszczuty. Ale więzi w kamienicy rzeczywiście nie ma już żadnej.

Pamiętam Kraków z lat 60., 70.: ósma wieczór, ciemno na Rynku, wszystko pozamykane, nic się nie dzieje. Bramy, w których śmierdzi moczem. Kraków się ogromnie zmienił na korzyść. Natomiast miasto nie podjęło starań, żeby powstrzymać uchodźstwo mieszkańców Starego Miasta. A to, co zrobiono z komunikacją, możliwością dojazdu jest straszne. Mówi się, że autentyczni mieszkańcy to jest pewna wartość, oni nadają koloryt. A kiedy stare miasto zamienia się w bombonierkę dla turystów czy wydmuszkę bez mieszkańców - to traci duszę.

My z żoną wyprowadziliśmy się około rok temu do domu poza centrum, należącego do rodziny, żeby mieszkanie oddać córce. A ona niedawno postanowiła, że się wyprowadza do Norwegii. Żona i ja już nie wrócimy. Przeprowadzka za dużo kosztowała mnie fizycznie i psychicznie, a żona ma kłopoty z kolanami i mogłoby się zdarzyć, że za jakiś czas już by nie wyszła na górę po tych schodach.

Zawsze marzyłem o tym, żeby mieszkać na południu. Po sprzedaży Sławkowskiej już kupiliśmy mieszkanie we Włoszech, w których jestem zakochany. Wylatujemy.

Julia Kalęba, Małgorzata Mrowiec

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.