Dr hab. Krzysztof Gajdka

Prezydencka łaska dla Franusia Kapicy

Prezydencka łaska dla Franusia Kapicy
Dr hab. Krzysztof Gajdka

Ten napad zaplanowali w szczegółach, wszystko miało odbyć się bezboleśnie i szybko. Zaraz po zamknięciu sklepu Agnieszki Grycowej w Orzegowie mieli wtargnąć do lokalu od zaplecza, Kapica i Ittner mieli sterroryzować wystraszoną właścicielkę rewolwerami, a Tront przystawić jej nóż do gardła i zażądać opróżnienia sklepowej kasy z całodziennego utargu. Niedawno w podobny sposób „obrobili” kupca Müllera w Pniakach, żadnych komplikacji więc nie przewidywali.

Każdy z bandytów miał już plany jak wyda pieniądze, w tych marzeniach pojawiały się nowe buty, kiełbasa, bilet do kina i oczywiście – wszak byli przedstawicielami świata przestępczego – morze wódki i góry zakąsek. Tymczasem wszystko poszło nie tak. Kiedy zapukali do drzwi od zaplecza i zarepetowali broń, miast wątłej właścicielki, pojawił się w nich barczysty subiekt, Władysław Gryc, który ani myślał zastosować się do bandyckich gróźb nieproszonych gości. Co więcej, wciągnął Ittnera do środka i wdał się z nim w zażartą walkę. Wiele wskazywało na to, że to siła fizyczna, której subiektowi nie brakowało, rozstrzygnie tę konfrontację. Tront trząsł się jak galareta, Kapica zachował jednak zimną krew, wycelował ośmiomilimetrowe parabellum w plecy dzielnego sklepikarza i pociągnął za spust. Strzał był śmiertelny, kula przeszyła klatkę piersiową krewnego właścicielki na wylot. Bandycka szajka rozpierzchła się w popłochu, a jej tropem niemal natychmiast ruszyli śledczy pod wodzą aspiranta Ślązaka z Królewskiej Huty. Kilka tygodni później skruszeni, skuleni i zapłakani członkowie bandy stanęli przed obliczem sądu doraźnego. Nieudana orzegowska wyprawa złodziejska omal nie zaprowadziła ich na szubienicę, o procesie zaś, a szczególnie wyjącej z rozpaczy w sądowej sali matce jednego z przestępców, pisały gazety w całym kraju.

Niedźwiedź mózgiem przestępczej szajki
Dwudziestojednoletni Bernard Ittner z Rudy, jego rówieśnik, Franciszek Kapica z Chropaczowa oraz dwa lata od nich starszy Henryk Tront, krajan Kapicy, pomimo młodego wieku i rozpierającej ich energii nie umieją się odnaleźć w skomplikowanych śląskich realiach początku lat trzydziestych. Są bez pracy, nie posiadają stosownego przygotowania zawodowego, do tego ich kartoteki na policji zawierają wpisy, które potencjalnych pracodawców skutecznie mogą do nich zniechęcić. Jak pisał dziennikarz „Polskiej 30-halerzówki” z 17 stycznia 1934 roku, „są od dłuższego czasu bez pracy i główne swe dochody czerpali z przemytnictwa”. Wszyscy mają też za sobą kary więzienia, krótkie, bo krótkie, ale figurują już w stosownych rejestrach sądowych i policyjnych. Ittner dwukrotnie przebywał w więzieniu, gdzie łącznie spędził pół roku, Kapica przesiedział trzy miesiące, Tront zaś był karany trzykrotnie, łącznie spędził za kratkami czternaście miesięcy. Mężczyźni snują się więc bez celu i bez sensu po okolicy, próbują zaczepiać przechodniów, by ci podarowali im kilka groszy na kupno posiłku, niezmiennie słyszą jednak, że powinni się wstydzić, że jako młodzi i silni ludzie nie chcą podjąć się uczciwej pracy. Łatwo powiedzieć, przecież szukają jakiegoś zajęcia od miesięcy i nikt ich nie chce zatrudnić. Głód i chłód towarzyszą im na co dzień. Próbują żebrać, ale bez powodzenia, ludzie nie rzucają im pieniędzy do czapek, oni zaś czują ogromne zażenowanie z tego tytułu. Nie znajdują pomocy ze strony żadnej instytucji, nie otrzymują zasiłków dla bezrobotnych. Nikt nie lituje się nad nimi i nie słucha argumentów, że nie mają co jeść ani w co się ubrać.

Ittner postanawia coś z tym zrobić, odwiedza więc znajomego z więzienia, Franciszka Kapicę, podczas tego spotkania powstanie plan powołania do życia złodziejskiej szajki, do której za chwilę dołączy również Henryk Tront. Wspólnicy snują plany włamań i marzą o odmianie losu. Ich zapał dostrzega Leon Niedźwiedź, znany kryminalista z Chropaczowa, sam chory na serce i płuca, co uniemożliwia mu osobisty udział w wyprawach złodziejskich. Tront, Ittner i Kapica podporządkowują się Niedźwiedziowi, ten zaś staje się mózgiem złodziejskiej szajki, wyposaża jej członków w rewolwery i broń białą, „nadaje im robotę”, „motywuje do działania”, zapewnia im też ochronę w złodziejskim świecie, bo sam fakt, że pracują dla niego jest równoznaczny z szacunkiem środowiska przestępczego. Z tego tytułu Niedźwiedź ma prawo do udziału w podziale łupów. Widać opiekun miał ogromny wpływ na podwładnych, których traktował instrumentalnie, skoro w czasie procesu Tront, Ittner i Kapica nazwą go „swoim złym duchem”.

Barczysty mężczyzna w drzwiach
O ile wspólnikom nie brakuje zapału do kradzieży, o tyle ze zdrowym rozsądkiem i trzeźwą oceną sytuacji jest o wiele gorzej. Najlepiej widać to w odniesieniu do incydentu z 5 listopada 1933 roku, kiedy to idącej ulicą Bytomską w Rudzie Hildegardzie Bartlowej kradną torebkę, w której znajduje się 160 złotych. Złodzieje terroryzują kobietę rewolwerami, torebkę wyrywa jej Ittner, kiedy zaczyna ich gonić, Kapica oddaje w jej kierunku kilka strzałów (na szczęście niecelnych). Kiedy 24 grudnia 1933 r. idą na wieczerzę wigilijną (najpewniej do Leona Niedźwiedzia), a nie mają nawet grosza w kieszeni, przychodzi im do głowy, by dokonać szybkiego napadu, a dzięki temu nieco się wzbogacić. W śledztwie podkreślają stanowczo, że nie planowali tego włamania, to był impuls. Padło na mieszkanie kupca Józefa Müllera (niektóre gazety, np. „Tempo Dnia”, podają nazwisko Möller) przy ulicy Jana w Pniakach pod Królewską Hutą. Bandyci – jak to mają w zwyczaju – terroryzują gospodarza rewolwerami, po czym żądają zaprowadzenia ich do sklepu, skąd z kasy kradną 24 złote. Pozostawiają dygoczącego ze strachu, ale żywego właściciela samemu sobie i uciekają. Łup dzielą lojalnie w mieszkaniu Leona Niedźwiedzia na cztery części, na każdego wypada więc po sześć złotych. Ittner, Kapica i Tront wydają te pieniądze w restauracjach w Rudzie i Królewskiej Hucie. Wlewając w siebie kolejne kieliszki wódki, utwierdzają się zapewne w dumie i poczuciu bezkarności, wiedzą już, że rewolwer w dłoni, solidarność między nimi oraz strategiczne myślenie ich „opiekuna” przyniosą im dostatek, a może i sławę w przestępczym świecie. Chyba jednak nie rozumieją, że użycie w obu napadach broni palnej jest zupełnie nieadekwatne do sytuacji, a strzelanie w kierunku goniącej ich kobiety świadczyć może nie o brawurze, a o zwykłej głupocie. Co gorsza, policja klasyfikuje ich już nie na poziomie kieszonkowców czy włamywaczy, ale niebezpiecznych przestępców, którzy – co już niebawem stanie się faktem – nie zawahają się zabić. Za popełnione przez nich rozboje z użyciem broni palnej przewidziany jest sąd doraźny, a – jak powszechnie wiadomo – takie trybunały wyjątkowo często orzekają dla podsądnych kary śmierci. Wspólnicy zdają się tym nie przejmować. Mają wreszcie pieniądze w kieszeni, już nie tylko brzęczące monety, ale nawet banknoty. Można najeść się do syta, kupić buty czy zimową kurtkę.

Kolejny napad – jak czytamy w dzienniku „ABC” z 27 stycznia 1934 roku – zaplanował Ittner, który wytypował do włamania sklep wdowy Agnieszki Grycowej w Orzegowie. Pomysł zaaprobował Leon Niedźwiedź, który wyposażył szajkę na tę okoliczność w dwa rewolwery z amunicją oraz nóż. Dodatkowych „konsultacji” na temat rozmieszczenia pomieszczeń w mieszkaniu oraz zwyczajów domowników udzielił bandzie – zapewne za obietnicę udziału w podziale łupów z włamania – Karol Heda, który mieszkał w tym samym domu co Grycowa. 3 stycznia 1934 roku, dzień przed napadem, Tront, Kapica i Ittner wybierają się do Orzegowa, by zorientować się w sytuacji, obserwują sklep i ludzi, spacerują wokół budynku, rozpoznają możliwe drogi ucieczki z miejsca planowanego przestępstwa. Heda radzi im, by napadu dokonali 15 stycznia, nie słuchają go jednak, bo potrzebują pieniędzy. 4 stycznia, mając już obmyślony plan działania i rozpisane w detalach role, spotykają się o 18.30 na polnej drodze na obrzeżach Goduli, skąd udają się wprost do Orzegowa, gdzie w miejscowej gospodzie czekają aż Grycowa zamknie sklep. Około 19.45 pojawiają się na miejscu akcji. Czekają jeszcze pół godziny, bacznie obserwując dom. Zakładają maski na twarze, repetują broń, po czym pukają do kuchni znajdującej się na zapleczu sklepu. W tym czasie właścicielka sklepu spożywa w kantorze położonym między kuchnią a sklepem kolację z rodziną oraz sublokatorem, nauczycielem Maksymilianem Owczarkiem.

Jakież musi być zaskoczenie bandytów, kiedy drzwi – zamiast kruchej właścicielki sklepu – otwiera im potężnie zbudowany mężczyzna, którym był ich rówieśnik, subiekt i zarazem krewny właścicielki, Władysław Gryc. Jest godzina 20.15. Bandyci wzywają go, by nie ruszał się z miejsca. Gorączkowo myślą też, co zrobić, nie przewidzieli przecież obecności tego mężczyzny, który zresztą nic sobie nie robi z ich krzyków, wcale się ich nie przestraszył i postanowił bronić rodzinnego majątku. Jak czytamy w łódzkim „Echu” z 27 stycznia 1934 roku, Ittner mierzy do Gryca, ten jednak chwyta go za ręce i wciąga w głąb kuchni, gdzie dochodzi między nimi do zażartej walki. W tym czasie pada przypadkowy strzał z rewolweru Ittnera, bandyta zostaje zraniony w przedramię. Tront jest śmiertelnie wystraszony, trzęsie się jak galareta, a członki ciała odmawiają mu ze strachu na czas jakiś posłuszeństwa. W kierunku szamoczących się mężczyzn mierzy z rewolweru stojący w pobliżu Kapica, który widzi, że za chwilę Gryc pokona Ittnera. Jedynie on zachowuje w tej całej sytuację zimną krew, choć chyba raczej jej resztki, bo tym, co za chwilę zrobi, wydaje na siebie wyrok śmierci. Podchodzi bliżej i celuje w plecy subiekta Gryca. Pada strzał, a kula przeszywa pierś subiekta. Ten krzyczy jeszcze „Jezus Maria”, a po chwili Ittner czuje jak bezwładne już ciało rywala osuwa się na ziemię. Kapica strzela jeszcze w powietrze, by nastraszyć domowników i opóźnić ewentualny pościg. Po chwili bandytów nie ma już na miejscu, uciekają przerażeni tym, co się stało, bez grosza w kieszeni, za to ze świadomością, że lada moment rozpocznie się na nich obława.

Ilustracja 1. Władysław Gryc, ofiara napadu

Narzeczona pedantycznie cofa wskazówki zegara
Kapica i Tront uciekają w popłochu do Chropaczowa, nie wiedzą, co robić i gdzie się podziać, ale z pewnością podpowie im coś ich złodziejski mistrz, Leon Niedźwiedź. Bardziej wyrachowany jest Ittner, który ucieka z miejsca zbrodni do domu narzeczonej, Elżbiety Gierokówny, w Goduli. Wcześniej nakazuje jej, by w oczekiwaniu na niego cofnęła wskazówki zegara o półtorej godziny, ale tak, „by się domownicy nie spostrzegli”. Dziewczyna spełnia to żądanie – jak to zrelacjonował dziennikarz „Siedmiu Groszy” - „pedantycznie, cofając co kwadrans wskazówki zegara tak dyskretnie, że nikt tego nie zauważył”. Domownicy w komplecie zeznają potem w śledztwie, że Ittner przybył do nich o 19.20, a więc kiedy dokonywano napadu na skład Grycowej, on przebywał w ich towarzystwie. Elżbieta Gierokówna przyzna się do manipulowania przy zegarze, będzie się jednak zarzekać, że o zbrodni narzeczonego nic nie wiedziała, była przekonana, że Ittner przyszedł prosto „z przemytu”, a zgodziła się cofnąć zegar, by narzeczony mógł u niej dłużej posiedzieć, gdyż bała się reprymendy ze strony matki, że Ittner zbyt późno do niej przychodzi.

Tropem bandytów ruszają funkcjonariusze Wydziału Śledczego policji w Królewskiej Hucie, dowodzeni przez doświadczonego aspiranta Karola Ślązaka. 12 stycznia za kratki trafia Ittner, dzień później jego kompani. Podczas przesłuchań 14 stycznia wszyscy przyznają się do zarzucanych im czynów. Policja zatrzymuje kolejne osoby związane z napadem. Na początek zakuwają w kajdany Leona Niedźwiedzia z Chropaczowa, który dostarczył sprawcom rewolwery i nóż, brał też udział w planowaniu napadu. Kolejnym z zatrzymanych jest Wilhelm Heda, który znając sprawców i wiedząc o zdarzeniu, nie zawiadomił policji, lecz czekał aż ogłoszona zostanie nagroda za ujęcie kandydatów, którą to on właśnie planował zgarnąć. Jego brat, Karol, złapać się policji nie dał, rozesłano więc za nim listy gończe, zarzucając mu współudział w planowaniu napadu i niepoinformowanie policji o sprawcach krwawego mordu, których doskonale znał. W ręce policjantów Karol Heda trafia w ciągu kilku najbliższych dni.

Ilustracja 2. Miejsce zbrodni

Gazety rozpisują się o ujęciu sprawców, dziennikarze piszą o „widmie szubienicy w Królewskiej Hucie”, ludzie domagają się przykładnego ukarania morderców. Wśród informacji na temat aresztowanych bandytów pojawia się i ta, że Franciszek Kapica wstąpił do Volksbundu, niemieckiego związku narodowościowego na Śląsku, i – jak zauważa Grażyna Kuźnik – jest tam zapisany jako Franz Kapitza. Jedna z gazet pisze wprost, że Kapica jest członkiem mniejszości niemieckiej. Dla matki, Franciszki Kapicowej, musiało to być – co podkreśla Grażyna Kuźnik – ciężkie doświadczenie, jako że była ona działaczką narodową, zasłużoną Polką w Orzegowie. Czy wstępując do Volksbundu Franciszek Kapica, który wiedział co to brak środków do życia i pusty żołądek, liczył na pomoc materialną? Jest to możliwe. Dziennik „Siedem Groszy” donosił o takim przypadku w wydaniu z 9 lutego 1934 roku, w artykule o osiemnastoletnim Wilhelmie Zgielli, włamywaczu-recydywiście, który od niemieckiego związku otrzymał w ramach tzw. „pomocy zimowej” kapelusz, szal zimowy, krawat i ochraniacz na uszy.

Rozprawa przy wtórze szlochów
W dniu procesu niewielka sala rozpraw w Sądzie Okręgowym w Królewskiej Hucie (dziennikarz „Echa” określi ją jako „ponurą”) pęka w szwach. Na widowni zasiadają jedynie przedstawiciele palestry, prasa, rodziny oskarżonych oraz ci nieliczni szczęśliwcy, którym udało się zdobyć kartę wstępu. Przed gmachem sądu od rana gromadzą się tłumy, które blokują nie tylko chodniki, ale również jezdnię, uniemożliwiając płynny ruch pojazdów w centrum miasta. Policjanci próbują zapanować nad wznoszącym złowrogie okrzyki pod adresem sądzonych bandytów tłumem i jego emocjami. Ittner, Kapica i Tront są sądzeni w trybie doraźnym, któremu podlegają najcięższe przestępstwa, a w ramach którego najczęstszą orzekaną karą jest śmierć przez powieszenie. Oskarżeni są o trzy napady rabunkowe z użyciem broni, z czego jeden „krwawy”, ze skutkiem śmiertelnym. Wiedzą, że mogą podzielić losy powieszonego niedawno w Rybniku, a sądzonego również w trybie doraźnym, Józefa Ziemskiego. Ten zdążył jednak chociaż zdobyć mołojecką sławę, był postrachem powiatu rybnickiego, postrzelił policjanta, pisały o nim gazety w całej Polsce. Oni tak naprawdę dopiero zaczynali przestępczą działalność, bohaterami „literatury suterenowej” więc raczej nie zostaną. Tym bardziej, że byli zbyt układni w śledztwie, do wszystkiego się przyznali, poszli na pełną współpracę z policją. Śledczy tłumaczyli im przecież, że to jedyna szansa na uratowanie życia i otrzymanie wyroku ciężkiego (najpewniej dożywotniego) więzienia. Dociera już do nich, że zmarnowali młode życie i wyrządzili ogromną krzywdę ofiarom oraz swoim bliskim. W duchu przeklinają Leona Niedźwiedzia, którego w procesie nazwą „swoim złym duchem”, a który powiódł ich ku zatraceniu. Już niedługo rozstrzygnie się, czy spotkają się z katem.

Ilustracja 3. Bandyci na ławie oskarżonych. Siedzą od lewej: Tront, Kapica i Ittner

O 9.15 zostają wprowadzeni pod silną eskortą policji oskarżeni. Są skuci w kajdany, które niebawem – na wniosek obrońców – zostaną im na czas rozprawy zdjęte. Kiedy policjanci prowadzą bandytów w kierunku ławy oskarżonych, ciszę panującą w sali rozdziera przejmujące wycie matki Franciszka Kapicy, która krzyczy: - Franuś! Franuś! Kobieta ma 59 lat, ale dziennikarze piszą o niej „wiekowa”, co nie dziwi, kiedy się patrzy na jej zdjęcia, na których widać staruszkę, kobietę steraną życiem, uginającą się pod ciężarem trosk i nędzy, świadomą, że nie była w stanie wyprowadzić ukochanego syna na ludzi i zapobiec jego zejściu na złą drogę. Zapłakana niewiasta nadal jednak kocha syna i chce mu towarzyszyć do samego końca. Wie, że najpewniej czeka go kara śmierci, że być może dzisiaj widzi go po raz ostatni, ale modli się żarliwie i prosi Boga, by uratował jej dziecko przed szubienicą. Matce Kapicy towarzyszy jego narzeczona, Monika Hetmańczykówna. Na kobiety kierują się obiektywy aparatów fotoreporterów, uporczywie nie patrzy w ich kierunku tylko sam Franciszek Kapica, który ma oczy pełne łez, bowiem wie, jaką krzywdę wyrządził swoją postawą tym, które najbardziej go kochają, jak bardzo je zawiódł.

Ilustracja 4. Matka Franciszka Kapicy (w środku)

Rozprawa rozpoczyna się 26 stycznia 1934 roku o godzinie 10.00, posiedzeniu przewodniczy sędzia Sądu Okręgowego, dr Arct, wotantami są sędziowie dr Stawarski i dr Głowacki. Oskarża prokurator Sądu Okręgowego, dr Nowotny, postrach wszystkich przestępców sądzonych w trybie doraźnym, jako że niemal zawsze domaga się dla nich kary śmierci. Bronią z urzędu obrońcy Druks, Karpiński i Kowol.

Rozpoczyna się proces. Przed rozpoczęciem przesłuchań woźny sądowy wnosi i kładzie na stole przed składem sędziowskim dowody zbrodni: rewolwery (w tym parabellum, z którego padł śmiertelny strzał) i broń białą. Jako pierwszy zeznaje Ittner. Przed sądem potwierdza wersję ze śledztwa, przyznaje się do winy, często wzdychając ciężko. Mówi spokojnie i głośno, wszystko wskazuje na to, że „za wszelką cenę chciałby ratować swe młode życie”. Uwagę dziennikarza „Echa” przykuwa fakt, że oskarżony nadużywa gwary przestępczej, np. określeń „miał robotę w granicy”, „nadałem robotę”, „wyrywałem”, „chłopcy, zjeżdżajcie” itp. Dziennikarz „Siedmiu Groszy” w wydaniu z 27 stycznia 1934 roku ocenia, że:

Ittner robi wrażenie człowieka niezwykle odważnego. Ma on jakiś dziwny wyraz twarzy, a z oczu patrzy mu źle. Widać wyraźnie że człowiek ten, rozdrażniony, nie zawaha się przed popełnieniem najwięcej szaleńczego czynu.

Ittner opowiada, że kiedy opuścił mury więzienia, znalazł się w wielkiej nędzy. Udał się do Kapicy, którego znał z więzienia, i zaproponował mu spółkę. Próbowali sił w przemycie, ale niewiele z tego wyszło, postanowili więc kraść. Dzięki grabieży udało mu się kupić czapkę, rękawiczki i trzewiki, „gdyż chodził już boso”. Nie zawsze wychodzili na tym dobrze, bo np. po napadzie na kupca Müllera każdy z nich zarobił na czysto zaledwie po sześć złotych, które przeznaczyli na utrzymanie. Próbując zmiękczyć sędziowskie serca i zyskać choćby odrobinę współczucia publiczności, Ittner opowiada, że doznał wypadku na kopalni i od tego czasu ma bardzo słabą głowę. Wersja ta została jednak sprawdzona już w śledztwie, podczas którego wyszło na jaw, że na głowę Ittnera spadło zaledwie kilka cetnarów miału węglowego, rany były niegroźne do tego stopnia, że oskarżony był na opatrunku tylko jeden raz. Przewodniczący wytyka Ittnerowi pewne nieścisłości między zeznaniami złożonymi przed sądem a protokołami z przesłuchań w fazie śledztwa, oskarżony tłumaczy to w następujący sposób:

W policji byłem bardzo głodny, gdyż jeść mi nie dali, a przesłuchiwali mnie kilkakrotnie w nocy, tak że było mi wszystko jedno, co mówię, bylebym dostał się do sądu, gdyż wiedziałem, że tam jeść dostanę.

Jako drugi zeznaje Franciszek Kapica, który w pełni przyznaje się do winy i potwierdza, że to on wystrzelił i śmiertelnie zranił subiekta Gryca. Dziennikarz „Siedmiu Groszy” ocenia, że „robi on wrażenie w czasie swych zeznań człowieka prawdomównego i bardzo szczerego”, jest przy tym „najwięcej przygnębiony z wszystkich oskarżonych”. Kapica zeznaje, że był śmiertelnie przerażony, widząc bójkę Gryca i Ittnera. Nie chciał użyć broni, ale w pewnym momencie odniósł wrażenie, że ktoś chwyta go za plecy. Strzelił więc bez zastanowienia, zarzeka się jednak, że chciał ofiarę napadu tylko przestraszyć, zabić nie chciał. Sąd jest całkowicie innego zdania. W świetle badań i ekspertyz jednoznacznie stwierdzono, że strzał oddany został z bardzo bliskiej odległości. Jeśli Kapica chciał jedynie przestraszyć Gryca, mógł strzelać w bok lub w górę. Zdaniem sądu, Kapica zabił z premedytacją. Oskarżony rozkleja się całkowicie, ze łzami w oczach mówi ni to do sędziego, ni to do siebie:

Szkoda, że ja nie byłem na miejscu Gryca i że mnie nie zastrzelono. Nie potrzebowałbym się obecnie trapić […] Byłoby przecież lepiej, gdybym był na miejscu Gryca. Byłbym już teraz spokojny i nie trapiłbym się.

Zapytany o przeszłość, Kapica koncentruje się na nędzy, jakiej doświadczał. Mówi o dniach, kiedy nic nie jadł, gdy marzł w nocy. Opowiada jak bezskutecznie poszukiwał pracy, jak próbował żebrać. Mówiąc o tym, cały czas łka, a z jego oczu płyną łzy. Trzeci w kolejności zeznaje Henryk Tront (niektórzy dziennikarze zapisują jego nazwisko błędnie w swoich relacjach jako „Trąd”). Tłumaczy, że jest nieślubnym dzieckiem, od dzieciństwa tułał się i pomieszkiwał u obcych ludzi. Po odbyciu służby wojskowej wrócił w 1933 roku na Śląsk, gdzie pomieszkiwał u kolegów-kryminalistów, cierpiał głód, ale usilnie poszukiwał pracy. Chciał dostać się do Ochotniczych Drużyn Robotniczych, ale go nie przyjęto z racji tego, że w przeszłości był karany. Tront przyznaje się do winy i zeznaje, że przyglądał się w bezruchu szamotaninie między Ittnerem a Grycem, kiedy zaś Kapica wystrzelił, a postrzelony subiekt padł na ziemię, zdążywszy krzyknąć tylko „Jezus Maria”, ogarnął go tak wielki strach, że natychmiast zaczął uciekać. Zachowaniu Tronta w czasie procesu uważnie przyglądał się dziennikarz „Siedmiu Groszy”, który tak je opisuje:

Osk‹arżony› Tront jest. chłopcem. niskiego wzrostu, przystojny i robi bardzo miłe wrażenie. Na pierwszy rzut oka można wyczuć, że nie jest on zawodowym i urodzonym przestępcą. Jest on zupełnie zrezygnowany i gdy uszu jego dochodzi głośny szloch matki i narzeczonej Kapicy, szepce do .swych współtowarzyszy niedoli: „Płaczą, płaczą”. Wie on, że o niego nikt nie płacze, bo nie ma nikogo bliskiego na świecie. Osk‹arżony› Tront stale obserwuje matkę Kapicy i gdy zauważa, że usta jej szepcą słowa modlitwy do Najwyższego o życie syna, z ócz jego spływają łzy.

Po zeznaniach oskarżonych przychodzi czas na przesłuchania świadków. Przed obliczem sądu stanęło ich osiemnaścioro, jako pierwsza stawiła się Agnieszka Grycowa, na skład której złodzieje napadli. Opowiedziała, że kiedy usłyszała krzyk z kuchni i stwierdziła obecność tam bandytów, otwarła okno i zaczęła wzywać pomocy. Po ucieczce bandytów, w kuchni znalazła martwego już bratanka swego śp. męża. Kilku świadków zeznaje, że widziało uciekającą bandę, jednego z nich Kapica uderzył nawet rewolwerem w rękę. Aspirant Karol Ślązak z policji w Królewskiej Hucie opowiada o przestępczej przeszłości oskarżonych, koncentrując się szczególnie na Ittnerze, którego scharakteryzował jako zawodowego przemytnika, który stawał w czasie wypraw na szpicy z racji dużej odwagi. Otrzymywać miał za to dwadzieścia złotych. Często towarzyszyć miał mu również Tront. Lekarz powiatowy z Rudy Śląskiej, dr Hessek, potwierdza, że śmierć subiekta Gryca nastąpiła w wyniku rany postrzałowej, a kula przeszyła klatkę piersiową zabitego na wylot. Bernard Kleszcz, szwagier narzeczonej Ittnera, opowiada, że widział jak ten ostatni wieczorem 4 stycznia 1934 roku obmywał sobie zakrwawioną rękę. Sama zaś Elżbieta Gierokówna, dwudziestoletnia robotnica, zeznaje, że Ittner tłumaczył jej, że postrzelili go strażnicy celni. Franciszka Kapicowa, matka oskarżonego, przekonuje sędziów, że syn jej, Franuś, był dobrym dzieckiem, nigdy nie powiedział jej złego słowa, pomagał w pracy. Ona sama również chciała mu pomóc w poszukiwaniu zatrudnienia, ale bezskutecznie, Finansowo wesprzeć go nie mogła, bo sama przymierała głodem. Była u naczelnika gminy po zapomogę albo choćby parę funtów mąki na święta, ale odmówiono jej. Duże poruszenie na sali wywołuje przesłuchanie Moniki Hetmańczykówny, narzeczonej Franciszka Kapicy. Opowiada ona, że podczas spotkań Kapicy często burczało mu w brzuchu, myślała że to z racji tego, że pije on dużo wody, nie wiedziała, że cierpiał głód. Karmiła go, on jednak czuł się tą sytuacją zażenowany, nie mógł się pogodzić, że miałaby go utrzymywać kobieta. Kiedy chciała go zaprosić do kina, poprosił ją, by kupiła za te pieniądze raczej kiełbasę, którą on z przyjemnością spożyje, bo jest bardzo głodny. Obiecywał jej małżeństwo, kiedy tylko dostanie pracę, tłumaczył wytrwale, że nie jest leniem, jest silny i w końcu wymarzone zatrudnienie znajdzie. Nie spotykał się z nią w dzień, tylko wieczorami. Zwierzył się jej kiedyś, że nie ma się w co ubrać, a buty ma dziurawe, przez co nogi mu marzną. Zawsze miał marzyć o lepszych czasach. Kiedy zeznają matka i narzeczona Kapicy, na sali słychać szloch kobiet, które ta historia mocno wzruszyła. Można odnieść wrażenie, że publiczność nie patrzy już na oskarżonych z taką nienawiścią jak na początku rozprawy.

Zeznają kolejni świadkowie, w tym napadnięci wcześniej kupiec Müller i Hildegarda Bartlowa. Oboje podkreślają brutalność sprawców, którzy sterroryzowali ich rewolwerami. Biegli psychiatrzy, doktorzy Wiendlocha i Januszewski, orzekają, że – pomimo stwierdzenia pewnych nieprawidłowości natury neurologicznej (u Ittnera przekrwienie mózgu) czy laryngologicznej (niewyleczone zapalenie uszu u Kapicy) – „nie ma podstawy do twierdzenia, aby oskarżeni dokonali swego czynu na podstawie niepoczytalności, lecz z pełną świadomością w warunkach normalnych”. Psychiatrzy podkreślili, że najbardziej inteligentny jest z całej trójki Tront, najmniej zaś - Kapica.

Czas na mowy oskarżyciela i obrońców. Prokurator Nowotny, domagając się najsurowszych kar dla całej trójki, wychodzi z założenia, że nędza i głód nie upoważniały oskarżonych do mordowania niewinnych ludzi i przy pomocy rozboju nie mogli swego położenia rozwiązać. Swemi poczynaniami dali wyraz swej wartości moralnej, a szczególnie przez zabójstwo, dokonane na śp. Grycu, licząc się z każdą ewentualnością. Wszystko to świadczy, jakiemi są indywiduami, a wobec tych faktów państwo nie ma nawet obowiązku bronienia ich. Dokonując rozboju […] tem samem podpisali swój wyrok.

Jak czytamy w dzienniku „ABC” z 27 stycznia 1934 roku, „obrońcy skreślili tło społeczne przestępstw, przedstawiając oskarżonych jako tragiczne ofiary bezrobocia”, które do zbrodni popychały nędza i głód. W uzasadnieniu obrońcy – jak relacjonuje to „Tempo Dnia” – podnosili też, że Tront, Kapica i Ittner „przestępcami stali się, aby zdobyć kęs chleba”, „żebrać się wstydzili, pracy znaleźć nie mogli, hamulce psychiczno i etyczne były u nich za słabe”. W związku z tym obrońcy proszą sąd o jak najłagodniejszy wymiar kary dla całej trójki. W przysługującym mu ostatnim słowie oskarżony Ittner mówi, że zdaje sobie sprawę, że zawinił i musi zostać za to ukarany. Kapica płacze jak małe dziecko i błaga sąd o darowanie kary, przyrzekając przy tym poprawę. Tront prosi jedynie o łagodny wymiar kary.

Ilustracja 5. Nagłówek dziennika „Siedem Groszy” z 27 stycznia 1934 r.

Sąd udaje się na naradę. Pół godziny później przewodniczący Arct odczytuje uzgodniony już wyrok: kara śmierci dla wszystkich oskarżonych, przy czym w przypadku Ittnera i Tronta z zamianą na dożywotnie więzienie, Kapicę czeka zaś spotkanie z katem następnego dnia. Tak relacjonował dalszą wypowiedź sędziego Arcta dziennikarz „Siedmiu Groszy”:

W uzasadnieniu wyroku sąd podkreślił, że oskarżeni szli od jednego napadu do drugiego, a ostatni skończył się tragicznie, bo śmiercią młodego człowieka. Tłumaczeniu się osk‹arżonego› Kapicy, że nie miał zamiaru zabicia śp. Gryca i strzał padł mimo jego woli, sąd nie dał wiary, gdyż strzał padł z bardzo bliskiej odległości i Kapica miał możność uciekania. Wszystkim oskarżonym przyznał sąd jak najdalej idące okoliczności łagodzące, a to ich młody wiek, skruchę i nędzę. Przewodniczący podkreślił, że nawet w tych warunkach, w jakich oskarżeni dokonali zbrodni, życie ludzkie musi być szanowane. Sąd nie może zezwolić na to, by młody człowiek bez żadnego powodu postradał życie z obcej ręki, gdyż życie jest wielką wartością, do którego nie ma żadnego równoważnika.

W trakcie odczytywania uzasadnienia oskarżeni mają łzy w oczach, kiedy Ittner i Tront słyszą, że wyrok śmierci zamieniono im na dożywotnie więzienie, oddychają z ulgą. Kapica siedzi jak zdrętwiały, w tłumie szuka oczu matki. Ta podbiega do niego wraz z Hetmańczykówną, obejmują go i całują. Franciszka Kapicowa wybucha spazmatycznym płaczem, krzycząc: - Mój synu, tak mnie opuszczasz, co ja teraz zrobię?, po czym pada zemdlona na podłogę. Na ten widok w sali sądowej płaczą ze wzruszenia wszyscy, nawet mężczyźni. Tragedia matki, która traci na zawsze jedynego syna jest tak poruszająca, że niektóre relacje prasowe mocno się na tej właśnie scenie koncentrują.

Oczekiwanie na łaskę z Warszawy
Kiedy wśród szlochu zgromadzonej publiczności prowadzono całą trójkę do więzienia, Ittner – co dziennikarze skrzętnie zanotowali – powiedział do Kapicy: - Francik, Francik, nie trać nadziei, ty jeszcze będziesz żył. Broni nie składają obrońcy, którzy zwracają się do Prezydenta Rzeczpospolitej Polskiej o łaskę dla skazańca i zamianę kary śmierci na dożywotnie więzienie. Prośba – widać dobrze umotywowana – zostaje wysłana telegraficznie do kancelarii cywilnej Prezydenta. Matce i narzeczonej Kapicy pozostaje modlitwa, wyproszone z gmachu sądu udają się pod mury więzienia, potem na krótko do domów.
Kapica nie śpi przez całą noc, chodzi nerwowo po celi. Późnym wieczorem spowiada się u księdza i czeka na to, co musi nastąpić. Ittner i Tront zasypiają kamiennym snem zaraz po rozmowie z kapłanem. W sobotę o szóstej rano w sądzie w Królewskiej Hucie są już matka, narzeczona i kilkoro krewnych Kapicy, którzy przed biurem prokuratora będą czekać na decyzję Prezydenta. Płaczą i modlą się, prosząc Boga o łaskę dla Franusia. O szesnastej zostają wyproszeni z gmachu sądu, udają się więc pod mury więzienia, by tu czekać na wieści ze stolicy. O 16.40 nadchodzi do prokuratury w Królewskiej Hucie telegram z informacją, że Prezydent skorzystał z prawa łaski i zamienił Kapicy karę śmierci na dożywotnie więzienie. Prokurator Nowotny niezwłocznie przekazuje te wieści Kapicy w jego celi, skazaniec pada na kolana i w żarliwej modlitwie dziękuje Bogu za ocalenie. Wie, że dzięki temu matka będzie miała ochotę do życia, wzmacnianą możliwością widzeń z synem w więzieniu. Wycieńczony Kapica zasypia twardym snem. Niebawem on i jego kompani mają zostać przewiezieni do ciężkiego więzienia na Świętym Krzyżu w pobliżu Kielc. Wygląda jednak na to, że osadzeni zostali w końcu w podkrakowskim Wiśniczu, jako że właśnie stamtąd dostarczono ich spisane zeznania, które odczytano podczas procesu Karola Hedy 10 kwietnia 1934 roku. Na podstawie tych zeznań (złożonych przez Kapicę i Tronta) Hedę uniewinniono.

I już wydawałoby się, że w tej historii, w której kara śmierci groziła trzem osobom, wszyscy zachowali życie. Nic bardziej mylnego, gdyż 2 marca 1934 roku, a więc nieco ponad miesiąc po procesie Tronta, Kapicy i Ittnera, którzy byli wykonawcami jego bandyckich planów, odszedł z tego świata Leon Niedźwiedź, ochrzczony przez dziennik „Siedem Groszy” „moralnym sprawcą morderstwa” Władysława Gryca, a przez oskarżonych, którzy cudem uniknęli stryczka, „złym duchem”. Kat jednak nie miał tu nic do roboty, gdyż ten chropaczowski kryminalista umarł… śmiercią naturalną. Wobec czego sprawę przeciwko niemu umorzono. O procesie, winie, karze i życiu Tronta, Kapicy i Ittnera mówiono jeszcze przez kilka dni w domach, szynkach i maglach, wielu wzruszało się pewnie losem matki Kapicy, może znaleźli się i tacy, którzy próbowali ich postępowanie usprawiedliwiać nędzą, głodem i bezrobociem. Od początku lutego region żyje już jednak planowanym na 5 lutego procesem w trybie doraźnym Franciszka Siwca, włamywacza zwanego „postrachem powiatu rybnickiego” i bezwzględnego mordercy policjanta.

Bibliografia:
Echa zabójstwa śp. Grycza. Zgon moralnego sprawcy morderstwa, „Siedem Groszy”, 12 kwietnia 1934 r.
Jeden wyrok śmierci. Trzy wyroki na dożywocie w Królewskiej Hucie, „Tempo Dnia”, 28 stycznia 1934 r.
Kuźnik G., Ale historia: Prezydent ułaskawia zabójcę z Orzegowa, „Dziennik Zachodni”, 31 października 2014 r.
Morderca z Orzegowa ułaskawiony, „Goniec Częstochowski”, 30 stycznia 1934 r.
Mordercy śp. Gryca staną przed sądem doraźnym. Bandyci przyznali się do szeregu zbrodni, „Siedem Groszy”, 15 stycznia 1934 r.
Na śmierć i dożywotnie więzienie skazał sąd doraźny bestialskich bandytów, „ABC”, 27 stycznia 1934 r.
Trzej bandyci skazani na śmierć, „Nowiny Codzienne”, 27 stycznia 1934 r.
Trzy wyroki sądu doraźnego. Wykolejeńcy mordercami, „Echo”, 27 stycznia 1934 r.
Trzy wyroki śmierci w Król. Hucie. Oskarżonym Ittnerowi i Trontowi zamieniono karę śmierci na dożywotnie więzienie, „Siedem Groszy”, 27 stycznia 1934 r.
Ujęcie morderców śp. Gryca w Orzegowie. Dokonali oni również napadu w wieczór wigilijny w Król. Hucie, „Polska 30-halerzówka”, 17 stycznia 1934 r.
Ułaskawienie Kapicy. Rozpaczająca matka pod murami więzienia, „Siedem Groszy”, 28 stycznia 1934 r.
Widmo szubienicy nad Król. Hutą. Losy morderców śp. Gryca z Orzegowa, „Siedem Groszy”, 18 stycznia 1934 r.
Wyroki sądu doraźnego w Król. Hucie w sprawie morderstwa na śp. Grycu Władysławie, „Gość Niedzielny”, 4 lutego 1934 r.
Zawodowy przestępca członkiem „Volksbundu”, „Siedem Groszy”, 9 lutego 1934 r.

* * *
W artykule wykorzystano jako ilustracje fotografie z gazet: 1) „Siedem Groszy” z 27 stycznia 1934 r.; 2) „Tempo Dnia” z 28 stycznia 1934 r.; 3) „Siedem Groszy” z 27 stycznia 1934 r.; 4) „Siedem Groszy” z 27 stycznia 1934 r. Wszystkie egzemplarze pochodzą ze zbiorów Biblioteki Śląskiej w Katowicach.

Dr hab. Krzysztof Gajdka jest historykiem literatury i medioznawcą, od ponad dziesięciu lat wykłada historię prasy w katowickich, krakowskich i rzeszowskich uczelniach wyższych. Wydał Dziennikarstwo polskie na Śląsku. Zarys historyczny Jana Kudery, w najbliższych planach jest opracowanie krytyczne pt. Antologia tekstów z „Poradnika Gospodarczego” Karola Miarki (lata 1871-1872, 1879-1880). oraz książka pt. Miesięcznik „Fala” w okresie okupacji hitlerowskiej w Polsce. W cyklu Zbrodnie i sensacje sprzed lat autor przegląda z należytą uwagą pitavale na łamach dawnej śląskiej prasy, odnajdując zapomniane już dziś historie, które kiedyś elektryzowały region i były na ustach wszystkich, a dziennikarze tak ówczesnych bulwarówek, jak i „poważnych” gazet i czasopism, poświęcali im nierzadko całe kolumny. W znacznej mierze są to głośne zbrodnie oraz towarzyszące im śledztwa i – będące ich następstwem – procesy sądowe, wyroki i egzekucje.

Dr hab. Krzysztof Gajdka

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.