Stany Zjednoczone Europy?

Czytaj dalej
Fot. pixabay
Kazimierz Dadak

Stany Zjednoczone Europy?

Kazimierz Dadak

Pani von der Leyen zawitała do Polski i przywiozła doskonałą wiadomość, nasz Krajowy Plan Odbudowy w końcu zostanie zatwierdzony, choć jego wcielanie w życie będzie zależeć od spełnienia przez nas kraj pewnych warunków. Fakt ten odgrzał spekulacje na temat dalszej przyszłości UE. Program Next Generation EU – którego KPO są częścią – jest postrzegany jako milowy krok na drodze do zacieśnienia europejskiej integracji i wręcz stworzenia systemu federalnego. Niestety przyszła integracja nie będzie mieć wiele wspólnego z tworzeniem jakiejś federalnej struktury, a bardzo dużo z wprowadzeniem w życie dyktatu wąskiej elity, której obywatele UE nie wybierają i nad którą nie mają żadnej kontroli.

Naczelnym zadaniem każdego państwa jest obrona życia (i mienia) obywatela. W najbardziej podstawowej formie to zadanie jest spełniane przez siły zbrojne. KPO i dalsze plany integracji nie przewidują stworzenia wspólnego wojska, nawet nie zawierają tak oczywistej idei jak rekompensata dla „frontowych” państw członkowskich, które ponoszą wyższe nakłady na ten cel. Wydatki na zbrojenia w najbogatszych krajach UE, które geograficznie leżą w środku albo na niezagrożonych obrzeżach, Luksemburgu, Irlandii, Holandii, Belgii, Austrii i do niedawna w Niemczech, mówiąc elegancko, są symboliczne.
Podobnie jest, było i będzie w przypadku ochrony granic przed nielegalnymi imigrantami. Włochy i Grecja ponoszą spore wydatki na ten cel, zaś z północy tylko płyną gromkie połajanki, żeby tych nieproszonych gości traktować z szacunkiem, mimo tego, że w większości przypadków ludzie ci nie są gnani głodem czy obawami o życie, ale chęcią poprawy swego bytu i płacą przemytnikom niemałe pieniądze (patrz „Dziennik Polski” z 5.11.2021). Zatem owa „federalna” UE nie będzie spełniać najbardziej podstawowej funkcji jaką musi spełniać twór pretendujący do miana państwa.

Amerykański federalizm

Patrząc na państwo, do którego UE się porównuje, czyli do USA, jest oczywiste, że Bruksela nie finansuje innych programów, które są niezbędne do tego, żeby współczesne państwo sprawnie działało. W Ameryce rząd federalny – czyli ogół podatników – oprócz utrzymania armii pokrywa wydatki na federalny wymiar sprawiedliwości, ochronę przed przestępcami, a także federalne programy społeczne (zasiłki dla bezrobotnych, emerytury, powszechne świadczenia zdrowotne dla emerytów, renty, szkolnictwo i wiele innych). W sumie, rząd federalny średnio w roku ściąga w postaci podatków około 18% PKB, zaś jego wydatki stanowią około 20% PKB. W zeszłym roku z powodu tarcz antykryzysowych wyniosły one aż 30% PKB, bo rząd federalny zaciąga pożyczki na wielką skalę. Dla porównania, budżet UE to jest niewiele ponad 1% PKB Unii i o poważnym jego zwiększeniu nawet się nie śni.
Federalizm na modłę amerykańską nie wchodzi w grę, ponieważ zwiększenie poboru podatków i wydatków na szczeblu całej Unii wymagałoby wyższego obciążenia podatkowego najbogatszych krajów. Prof. Roman Matkowsky i niżej podpisany wykazali, że w USA przeciętny obywatel najbogatszych stanów przekazuje do wspólnej kasy nawet kilkanaście procent swego dochodu netto (podatki federalne minus wpływy od rządu federalnego), podczas gdy przeciętny mieszkaniec najbiedniejszych stanów otrzymuje netto kilkanaście procent. Mówiąc wprost, gdyby w UE obowiązywały reguły podobne do tych, które mają miejsce w USA, to nasze wpływy netto z Brukseli byłyby kilkakrotnie wyższe!

My Naród

Amerykańskie programy federalne na ogół mają charakter „block grant”, czyli przypadają „z automatu” (taka a tak kwota na ucznia, bezrobotnego, lub emeryta, drugim najczęstszym kryterium jest poziom dochodów, im niższe, tym oczywiście subsydia federalne są wyższe).

Uzależnienie otrzymania pieniędzy od jakiegoś kryterium niezwiązanego z danym program praktycznie nie wchodzi w rachubę. Gdyby prezydent ogłosił, że nie przekaże jakiemuś stanowi pieniędzy, bo ten stan nie przestrzega „amerykańskich wartości”, to Kongres niezwłocznie rozpocząłby procedurę usunięcia go z urzędu. Prezydent może tylko działać w ramach prawa, a nie dlatego, że jego zdaniem pewien podmiot nie spełnia jakiegoś abstrakcyjnego kryterium.

„Wartości europejskie” nie są ani wyliczone, ani bliżej określone w traktach unijnych, więc jakiekolwiek argumenty odwołujące się nich nie mają żadnych podstaw prawnych. Pod ten termin podstawia się to, co w danej chwili za takowe uważają brukselskie elity.
Gdyby jakiś stan był oskarżony na przykład o łamanie zasad praworządności, to federalny urząd musiałby dokładnie określić jaki paragraf konstytucji wchodzi w grę albo jaka ustawa jest gwałcona. USA to jest właśnie państwo prawa, tam każda decyzja władz federalnych musi mieć uzasadnienie w obowiązującym prawodawstwie, a nie w abstrakcyjnych pojęciach.

W USA istnieje system sądownictwa federalnego, ale jego jurysdykcja jest ograniczona do spraw określonych przez konstytucję i akty Kongresu. Przypadki, które nie są regulowane na szczeblu całego państwa podlegają jurysdykcji każdego stanu. Stany mają własną konstytucję, organ ustawodawczy i własne sądownictwo. Rząd federalny nie ma żadnej możliwości ingerowania na przykład w to, jak dany stan reguluje wybór sędziów i ich promocje. W niektórych stanach sędziowie są wybierani w powszechnych wyborach, zaś w innych mianowani przez legislatury stanowe.

Nie mówiąc o tym, że w USA jest nie do pomyślenia, żeby wybór sędziów był zależny od decyzji samorządu sędziowskiego. Konstytucja USA zaczyna się od słów „My Naród” i dlatego to obywatele, bezpośrednio lub pośrednio za pomocą wybranych przedstawicieli, decydują o tak podstawowej sprawie jak ta, kto ich będzie sądzić. Przed wiekami, w okresie największej świetności Rzeczypospolitej Obojga Narodów, obowiązywała podobna zasada – nic o nas bez nas – ale dziś poszła w zapomnienie. Natomiast w Unii w coraz większym stopniu mamy do czynienia z rządami przez nikogo niewybieranej elity i rodzimy sposób doboru sędziów jest tego doskonałym przykładem.

W sumie, Stany Zjednoczone to jest kraj o federalnej strukturze władzy. Władza wykonawcza i ustawodawcza są tam wybierana w powszechnych, tajnych, bezpośrednich i równych wyborach. Istnieją tam – wybierane pośrednio przez ogół obywateli – niezawisłe sądy federalne. Natomiast w UE nic takiego nie ma miejsca. Władzę wykonawczą, która ma też spore faktyczne prerogatywy ustawodawcze, pełni instytucja, nad którą obywatele nie mają żadnej bezpośredniej kontroli. Mimo tego, w wielu przypadkach zakres autonomii krajów członkowskich jest mniejszy od tej jaką w USA cieszy się każdy stan.

Szantaż fiskalny

Bruksela, czyli elity niekontrolowane przez obywatela, jest w stanie wymuszać swe stanowisko nad nominalnie suwerennym państwem członkowskim dzięki kontroli nad pieniędzmi. Z tym, że skala pomocy udzielanej przez Brukselę jest śmiesznie niska w porównaniu do tego co w USA ubożsi otrzymują od rządu federalnego, czyli od podatnika stanów bogatszych. Mówiąc wprost, wstępując do UE Polska i inne mniej rozwinięte kraje wyzbyły się poważnej części swej suwerenności w zamian za grosze.

Subsydia udzielane słabszym ekonomicznie stanom to nie jest przykład jakiegoś amerykańskiego „socjalizmu”, ale to jest forma rekompensaty za wydatki ponoszone przez stany uboższe, a które to wydatki przynoszą korzyści stanom bogatszym. Doskonałym tego przykładem są wydatki na szkolnictwo, szczególnie szkolnictwo wyższe. W stanach bogatych płace są wyższe i wiele dobrze wykształconych osób z uboższych stanów przenosi się do tych pierwszych, czyli mamy do czynienia z wewnątrzamerykańskim „drenażem mózgów”. W UE mamy do czynienia z takim samym zjawiskiem, tylko nikt polskiemu podatnikowi nie zwraca ogromnych kosztów związanych z wykształceniem osób, które po studiach przenoszą się na zachód.

Dochodzenie do systemu federalnego w UE nie ma nic wspólnego z budowaniem systemu władzy, w którym obywatel jest suwerenem. Proces „federalizacji” ogranicza się tylko do spraw fiskalnych. Mówi się o nadaniu UE prawa do zaciągania długu, którego ona w tej chwili nie posiada (patrz „Dziennik Polski” z 10.09.2021).

Wspomniany program NextGenerationEU (czyli KPO) jest jednorazową inicjatywą. Uzyskane środki w ramach KPO, to w niemałym stopniu są pożyczki, które, jak każde pożyczki, będzie musiały być spłacone. Jedyną korzyścią płynącą z uzyskiwania pożyczek w ramach KPO (czyli za pośrednictwem UE) jest niższe oprocentowanie w porównaniu do tego, które Polska musiałby płacić, gdyby nasz rząd wypuszczał obligacje na światowych rynkach finansowych. Unia jest postrzegana jako bardziej wiarygodny dłużnik niż Polska i stąd taniej jest zaciągać pożyczki za jej pośrednictwem.

Owa „federalna” Unia będzie mieć prawo do zaciągania długu, co z punktu widzenia naszego kraju przełożyłoby się na korzyści gospodarcze. Uzyskalibyśmy większą możliwość zaciągania „taniego” długu, ale polityczne koszty tej nie tak wielkiej korzyści gospodarczej byłyby ogromna. Bruksela, w zamian za pośredniczenie w zaciąganiu długu przez państwa członkowskie, uzyskałaby większe możliwości wywierania politycznego nacisku na pożyczkobiorców – nieustannie słyszelibyśmy o jakichś „kamieniach milowych”. Natomiast dla krajów bogatych koszt zwiększenia fiskalnej roli centrali będzie bliski zeru, bo nie uległyby powiększeniu bezzwrotne fundusze spójnościowe, czyli obciążenie podatkowe krajów bogatych pozostałoby bez zmian.

Być „Europejczykiem”

To, że obecny stan rzeczy przedstawia się Polakom jako jakąś formę federalizacji Unii, podczas gdy w istocie rzeczy idzie o poddanie naszego kraju dyktatowi brukselskich elit, w wielkim stopniu wynika z tego, że pewna część rodzimego establishment nie identyfikuje się ze współrodakami. Dla nich polskość jest balastem, którego najchętniej by się pozbyli – oni jedynie pragną być „Europejczykami”.

Doskonale to widać na przykładzie całkiem sporej grupy polityków, którzy nieustannie jeżdżą do Brukseli z różnego rodzaju „skargami”. W USA taki postępek jest nie do pomyślenia. Gdyby jakiś kongresmen w Waszyngtonie powiedział, drodzy panowie i panie posłowie, w moim stanie źle się dzieje, nie jest przestrzegana praworządność (nie mówiąc o tym, żeby z tego powodu zaapelował o nieprzekazywanie federalnych funduszów rodzimemu stanowi), to kariera takiego polityka niezwłocznie dobiegłaby końca. Nigdy i nigdzie nie wygrałby on już wyborów.

W USA obywatel nawet najbiedniejszego stanu, czyli takiego, który rok w rok otrzymuje poważne wsparcie od zamożniejszych regionów, jest dumny ze swej okolicy i ani mu w głowie wyzbywać się uprawnień na rzecz rządu federalnego. Bo w USA ludzie doskonale zdają sobie sprawę z tego, że łatwiej jest im kontrolować władze stanowe niż federalne i w żadnym przypadku nie mają zamiaru wyzbywać się swych praw na rzecz kosmopolitycznych elit mieszkających w Waszyngtonie, Nowym Jorku, czy w Los Angeles.

Kazimierz Dadak

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.