Teatr to mój najbliższy przyjaciel, mawiała Stanisława Łopuszańska [LINIA CZASU]

Czytaj dalej
Henryka Wach-Malicka

Teatr to mój najbliższy przyjaciel, mawiała Stanisława Łopuszańska [LINIA CZASU]

Henryka Wach-Malicka

Jak będziesz mnie wspominać, to nie wpadaj przypadkiem w sentymentalizm, bo tego nie lubię. Tak przygroziła mi kiedyś Stanisława Łopuszańska. Była niezwykłą kobietą. Pożegnaliśmy ją 24 maja...

Kilka lat temu - a dobiegała wówczas dziewięćdziesiątki! - zadzwoniła do mnie z informacją, że… w tłumaczeniu sztuki, która wchodzi na polskie sceny, chyba pojawił się błąd. Bo ona czyta ją właśnie w angielskim oryginale i nie bardzo jej to polskie słowo pasuje do kontekstu. Pomyślałam wtedy, że jeśli o czymś marzę na starość, to o takim nieustającym otwarciu na świat, o takiej sprawności intelektualnej i o takiej pasji, z jaką Stanisława Łopuszańska traktowała teatr.

Mieszkanie za czytanie

Aktorstwo? Czysty impuls…
Kiepsko znosiła ograniczenia fizyczne, dopadające ją pod koniec życia. A jednak starała się być na każdej premierze. W Teatrze Rozrywki, gdzie zagrała ostatnią dużą rolę w „Producentach”, i w Teatrze Śląskim, z którym związała się w 1960 roku, i na którego scenie stworzyła wiele wielkich ról. Nie mówiąc już o odwiedzinach w rodzinnej Warszawie, po których wracała do Katowic naładowana energią i z zapałem rekomendowała znajomym nowe przedstawienia.

Bo ze Sławą (lubiła tę wersję imienia) raczej się nie plotkowało; ze Sławą gadało się głównie i na okrągło o teatrze. Młoda publiczność nie miała już wielu okazji, żeby podziwiać ogromny talent i nienaganne rzemiosło Stanisławy Łopuszańskiej, ale starsi widzowie i teatralni koledzy doskonale pamiętali jej role, okazując jej przy każdym spotkaniu szacunek i serdeczność.

I pomyśleć, że wcale nie planowała poświęcić się scenie! Miała być biologiem albo lekarzem, do aktorskiego fachu szykowała się natomiast jej starsza siostra Helena. Gdy jednak Helena zginęła w Palmirach, a matka wpadła w depresję, Sława, nieoczekiwanie, postanowiła wstąpić do Państwowego Instytutu Sztuki Teatralnej. - Z dzisiejszego punktu widzenia - mówiła mi po latach - to wygląda na decyzję irracjonalną, ale mnie się wtedy wydawało, że jeśli zostanę aktorką, to będzie tak, jakby Helena nie całkiem umarła. Nigdy tego wyboru nie pożałowałam. Ja przecież bez teatru nie potrafiłabym istnieć.

Przeszłość? Po prostu minęła...

To nie były puste słowa. Wojna, uczestnictwo w powstaniu warszawskim, męka pobytu w obozie w Pruszkowie i długa tułaczka przeorały jej poprzednie życie. A teatr pozwolił rozpocząć nowe. Po wielu dramatycznych wydarzeniach, pierwszym przystankiem okazała się Częstochowa, gdzie debiutowała. Potem było poszukiwanie własnego teatralnego miejsca - od któregoś momentu wraz z mężem, także aktorem, Eugeniuszem Ławskim - w różnych miastach. Kielce, Poznań (ważna w jej scenicznym życiorysie Ismena w „Fedrze” J. Racine’a), Gdańsk, Lublin, ówczesny Teatr Polski Bielsko-Cieszyn (zagrała tu m.in. Biankę w „Poskromieniu złośnicy”), aż wreszcie Opole (doskonale oceniana przez krytyków Balladyna). Ławscy osiedli tam na dłużej.

Sławę zawsze interesowała przede wszystkim współczesność (od sztuki po politykę). Nadążała za wydarzeniami w sposób imponujący, rzadko zanurzała się natomiast we wspomnieniach; nawet wtedy, gdy mogła się jakimś osiągnięciem pochwalić. Pewnie dlatego długo nie wiedzieliśmy, że to ona i Eugeniusz, w 1958 roku, stworzyli w Opolu słynny Teatr 13 Rzędów, prowadzony potem przez Jerzego Grotowskiego. - Do Polski wkraczała teatralna awangarda - opowiadała - my chcieliśmy ją grać, tylko nie było gdzie. No to stworzyliśmy scenę. Tak było.

Wyzwania? Szukaj sensownych...

Przez pół wieku Sława Łopuszańska związana była ze scenami naszego regionu. Prócz Teatru Śląskiego, który nazywała „swoim”, występowała w Teatrze Zagłębia (fantastyczna Babcia w „Tangu”), Polskim w Bielsku-Białej i „Teatrze bez Sceny”, gdzie stworzyła wstrząsającą postać - tracącą siły i radość starą Alice, w sztuce „Wszystkie dni, wszystkie noce”. To sceniczne imię przynosiło jej szczęście, równie wspaniałą kreację stworzyła przecież w roli Alicji w „Tańcu śmierci” A. Strindberga na deskach Teatru Śląskiego.

Uwielbiała wyzwania (ulubione powiedzenie: „Boże, ześlij mi jakąś trudną rolę”), ale nienawidziła pracować na zasadzie: „proszę grać, jak mówię, bo ja jestem reżyserem i niczego nie będę tłumaczyć”.

Miała analityczny umysł, zawsze pytała w odwecie: „Ale co pan chce właściwie osiągnąć? Zdobędę się na każdy wysiłek, muszę jednak znać choć zarys interpretacji”. Była po prostu perfekcjonistką. A jednocześnie znakomicie dogadywała się z młodymi reżyserami, jeśli tylko zauroczyli ją pomysłem. Jedną z najlepszych swoich ról filmowych zagrała przecież w horrorze „Diabeł” Tomasza Szafrańskiego, młodszego od niej o 55 lat!

Kochała sztukę, podróże i słońce, najlepiej egzotyczne. W 2008 roku poleciała do Ameryki Południowej, na dokrętki do filmu „Pora mroku” Grzegorza Kuczeriszki. Nasze pytanie „Jak ty zniesiesz taką podróż” skomentowała pełnym politowania spojrzeniem. Za to po powrocie zadzwoniła i oświadczyła: „Wyobraź sobie, że byłam najstarszą pasażerką w samolocie i wszyscy mnie oglądali. W życiu nie miałam tak wdzięcznej publiczności”. Była wielką aktorką. I niezwykłą kobietą. I czasem bywała sentymentalna!

Henryka Wach-Malicka

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.