Justyna Wojciechowska-Narloch

Toruń przyjął więcej psów ze schroniska w Radysach niż pierwotnie planowano

Toruń przyjął więcej psów ze schroniska w Radysach niż pierwotnie planowano
Justyna Wojciechowska-Narloch

O łzach cisnących się do oczu i ściśniętych z bólu sercach opowiadają pracownicy toruńskiego przytuliska, którzy w ostatni weekend pojechali do wsi Radysy na Mazurach, gdzie przez lata funkcjonowało makabryczne schronisko. Zabrali stamtąd psy, które najbardziej potrzebują pomocy. Teraz pokaleczone przez los i ludzi zwierzaki będą dochodzić do siebie w Toruniu.

W ubiegłym tygodniu Agnieszka Szarecka, kierowniczka Schroniska dla Bezdomnych Zwierząt na Bydgoskim Przedmieściu informowała, że jest zgoda miasta na to, by przygarnąć psy z Radys. Wówczas mówiono o 20 sztukach. Dziś wiadomo, że zwierzaków będzie więcej.

Jak wybrać 20 psów z ponad 300 wylęknionych, zabiedzonych, starych? To były tak wielkie emocje, że żadne z nas nie umiało tego zrobić – opowiada o swojej wizycie w Radysach Agnieszka Szarecka. - Mieliśmy już gotową listę, a potem się okazywało, że oprócz tych, które wybraliśmy, są jeszcze biedniejsze, jeszcze bardziej potrzebujące pomocy. Które więc wykreślić, by na listę wpisać nowe? Zdecydowaliśmy po prostu, że weźmiemy ich więcej i jakoś udźwigniemy ten ciężar. W sumie będzie ich więc około 24.

O pseudo-schronisku na Mazurach zrobiło się bardzo głośno kilka tygodni temu. W czerwcu na teren przytuliska w miejscowości Radysy wkroczyli prokuratorzy, policjanci i obrońcy praw zwierząt. Wcześniej napływały do nich zgłoszenia o znęcaniu się nad psami, którego mieli się dopuszczać ich opiekunowie. Olsztyńska prokuratura sprawdza teraz, dlaczego w schronisku wcześniej nie interweniowała inspekcja weterynaryjna. W areszcie jest właściciel przytuliska oraz jego syn, którzy od ponad stu gmin brali miliony złotych na utrzymanie zwierząt. Zamiast to robić, trzymali je w skandalicznych warunkach, źle karmili i nie leczyli. Śmiertelność wśród psów była ogromna. Dzięki wspólnej akcji organów ścigania i organizacji prozwierzęcych, w Radysach udało się uratować ok. tysiąc bezpańskich psów.

Cieszę się, że nie pojechaliśmy tam wtedy, gdy w tym strasznym miejscu było tysiąc psów. Myślę, że wszyscy poczulibyśmy się psychicznie złamani – dodaje Agnieszka Szarecka. - To co mnie najbardziej zaszokowało, to stosunek tych zwierząt do ludzi, a właściwie jego brak. One nie znają kontaktu z człowiekiem, nie wiedzą jak reagować na dotyk czy głaskanie. Myślę, że w ogóle rzadko widywały ludzi. Poprzednie szefostwo tego strasznego schroniska miało pod opieką 2,5 tys. psów, a tylko 8 osób do obsługi. Nie było więc szans na żadne głaskanie, spacery czy inny kontakt.

Psy, które przyjechały do Torunia, w Radysach kryły się pod starą wiatą, nie łasiły się do ludzi. Kiedy zapakowano je do klatek, a po kilku godzinach wypuszczono w boksach toruńskiego przytuliska, były weselsze. Sama zmiana miejsca wystarczyła, by poczuły się pewniej.

Mieliśmy też niespodziankę. Przyjechał pies, którego nie było na liście, taki podrzutek jak kukułcze jajo. Natychmiast nazwaliśmy go Kukuł, a jemu się to bardzo spodobało – opowiada Agnieszka Szarecka.

Psy z Radys w toruńskim schronisku zostaną najpierw przebadane i zaszczepione przeciwko chorobom wirusowym. Potem opiekunów i wolontariuszy czeka ciężka praca socjalizacyjna – będzie je trzeba nauczyć normalnych relacji z człowiekiem. Wiele z nich potrzebować będzie domów tymczasowych, gdzie najlepiej zrozumieją czym jest głaskanie, spacer czy pełna miska. Docelowo wszystkie psy przywiezione z Mazur mają trafić do adopcji.

Justyna Wojciechowska-Narloch

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.