Tylko nocą do klubu pójść. Śląskie kluby muzyczne w peerelowskiej Polsce

Czytaj dalej
Kamila Roznowska

Tylko nocą do klubu pójść. Śląskie kluby muzyczne w peerelowskiej Polsce

Kamila Roznowska

Kluczem do zrozumienia fenomenu muzyki lat 70. i 80. są działające wówczas kluby muzyczne – uważa dr Jacek Kurek, historyk i kulturoznawca z Uniwersytetu Śląskiego, zajmujący się m.in. tematyką bluesową i rockową. Gliwice, Bytom, Chorzów, Katowice. To tylko kilka miejsc w naszym regionie, które nadawały tempo polskiej scenie muzycznej.

Koncerty, jamowanie, czyli dobra muzyka, zabawa i ludzie. Takie właśnie były kluby muzyczne lat 70. i 80., które stały się miejscami narodzin nie jednej gwiazdy na polskiej scenie muzycznej. Tam muzycy „raczkowali”, tam koncertowali, szlifowali swoje umiejętności i tam spotykali się z innymi artystami.

- Często podkreśla się, że w latach 60. miał miejsce „boom” muzyki beatowej. Muzycy i niektórzy publicyści uważają, że dopiero przełom lat 70. i 80 sprawił, że muzyka wreszcie odżyła. Ona odżyła, ponieważ właśnie na przełomie lat 60. i 70. działały kluby muzyczne i właśnie w tych klubach wychowała się cała masa ludzi, którzy mieli wpływ na muzykę lat 80. – mówi dr Jacek Kurek.

Klub studencki w miastach bez akademii

O wolnym rynku w tamtych czasach można było tylko pomarzyć, więc i kluby muzyczne do prywatnych właścicieli nie należały.

– Przynależały do instytucji, które były kontrolowane przez rząd. Chodzi o różne organizacje, zakłady pracy, agencje dopuszczone przez władzę. Tworzyły je również środowiska akademickie. Kluby miały prawo funkcjonować tylko jako agendy oficjalnych instytucji – wyjaśnia dr Kurek.

Właśnie takimi studenckimi klubami był m.in. bytomski Pyrlik, chorzowski Kocynder czy katowicki Puls. Mimo że w dwóch pierwszych miastach nie działała wtedy jeszcze żadna uczelnia wyższa.

Pyrlik i Kocynder działały też pod szyldem Regionalnego Ośrodka Studenckiego, który był akademicką hybrydą. Z jednej strony zrzeszał studentów, ale mogli do niego należeć również młodzi – pracujący.

Z wymienionej trójki jako pierwszy działalność rozpoczął bytomski Pyrlik. Swoje podwoje otworzył pod koniec stycznia 1967 roku, a powstał dzięki inicjatywie studentów gliwickiej Politechniki Śląskiej. Wśród nich był m.in. Maciej Siciński.

- Chcieliśmy zdążyć z otwarciem na barbórkę, no ale był miesięczny poślizg. Ogłosiliśmy także konkurs na nazwę. Wygrał „Pyrlik", bo kojarzył nam się z górnictwem – wspominał w 2012 roku pan Maciej.

A chyba bardziej górniczej nazwy nie mogli wybrać, bowiem pyrlik to narzędzie, które swoim wyglądem przypomina nieco młotek. Samo narządzenie nie ma swojej nazwy w języku polskim.

Pyrlik znajdował się na parterze kamienicy przy ul. Jagiellońskiej i do dyspozycji studentów były dwa pomieszczania i sala widowiskowa na 200 miejsc. Na otwarcie klubu przyjechali muzycy z Piwnicy pod Baranami, a na pyrlikowej scenie występowali też m.in. Czesław Niemen i Skaldowie. W Pyrliku swoje miejsce znalazła też grupa SBB z Józefem Skrzekiem.

Dzisiaj na mapie Bytomia próżno szukać tego klubu, przestał istnieć na początku lat 90.

Zupełnie odwrotny los spotkał chorzowski Kocynder, który co prawda w zmienionej formule, na innych zasadach i po kilkuletniej przerwie, ale działa do dziś.

- To był przede wszystkim klub jazzowy. Cykl „Jazz w Kocyndrze” był nazywany „małym Jazz Jamboree” – wspomina Jolanta Król, która była związana z tym chorzowskim klubem, a dzisiaj jest kierownikiem literackim w Teatrze Rozrywki.

Zanim jednak klub zadomowił się przy ul. Powstańców (wtedy ulica nazywała się Sądowa), w pobliżu Parku Hutników, „zaliczył” kilka innych lokalizacji w mieście.

Studenci zaczynali od wynajętych pomieszczeń w budynku, gdzie w latach 70. znajdował się Związek Nauczycielstwa Polskiego. Potem Kocynder przeniósł się na ul. Działkową, a później działał przy ul. Młodzieżowej w klubie Chorzowskiej Spółdzielni Mieszkaniowej.

-Pewnego dnia jeden pan z rady osiedla uznał, że w Kocyndrze jest za głośno. Chodził z urządzeniem do mierzenia decybeli i sprowokował społeczną akcję wyrzucenie stamtąd klubu, bo miało być tam za głośno podczas dyskotek – mówi Król.

I wtedy młodzi otrzymali od miasta lokal przy ul. Powstańców, tzw. piwniczkę. –Odremontowaliśmy ją od podstaw. Po dwóch latach nastąpiło ponowne otwarcie klubu – dodaje Jolanta Król.

Sztandarowymi imprezami organizowanym w chorzowskim klubie, poza wspomnianym cyklem jazzowym, były też imprezy kabaretowe: „Piwnica Kabaretowa” i „Manewry Kabaretowe”.

- I w jednym, i drugim przypadku gościliśmy najwybitniejszych polskich twórców. Jeśli chodzi o „Jazz w Kocyndrze”, to w zasadzie tylko Michał Urbaniak i Urszula Dudziak nie wystąpili u nas – wspomina Król.

„Tylko nocą do Klubu Puls, jamsession do rana, tam królował blues”

Kolejnym z najbardziej legendarnych śląskich klubów był katowicki Puls, o którym śpiewał Rysiek Riedel z zespołem Dżem w piosence „Wehikuł czasu”.

Puls został otwarty w 1974 roku i znajdował się przy Placu Wolności 12a, w piwnicach pałacu Goldsteinów. Dzisiaj swoją siedzibę pod tym adresem ma Urząd Stanu Cywilnego. Puls znany jest m.in. ze swoich jamsessionów i tego, że… wcale nie tak łatwo było się tam dostać.

- Rzadko wchodził tam ktoś, kto nie należał do stałych bywalców, czynnych studentów, posiadaczy kart absolwenta, mieszkańców Międzynarodowego Hotelu Studentów oraz studentów lat zerowych, którzy byli uczestnikami praktyk robotniczych – mówi Alicja Badetko, autorka monografii „… tam królował blues. Próba monografii SKPT Puls w Katowicach”.

-Klub Puls był stosunkowo małym klubem, a był w centrum miasta i dlatego ciężko było się do niego dostać – mówi z kolei Roman „Pazur” Wojciechowski, śląski wokalista i kompozytor bluesowy, związany m.in. z grupą Hokus, który w Pulsie grywał . – I to nie jest też tak, że tam tak strasznie „przesiewano” gości na bramce. W pierwszym rzędzie wpuszczano artystów – dodaje Wojciechowski.

W Pulsie po raz pierwszy spotkali się np. Leszek Winder, który grał w zespole Krzak z, będącym wówczas naturszczykiem, Ryśkiem Riedelem.

-Kiedyś w Pulsie podszedł do mnie Rysiek razem z Andrzejem Urnym i zapytali mnie czy moim zdaniem są na tyle fajni, że powinni trwać dalej w tym, co robią i tworzyć muzykę. Poszedłem z nimi do jednej z sal i powiedziałem, żeby pokazali, co potrafią. Jak Rysiek zaśpiewał, to po plecach przeleciały mi ciarki. Powiedziałem: „ jesteś świetny, powinieneś dalej śpiewać, chłopie. A ty co? – powiedziałem do Urnego”. Ten wyciągnął harmonijkę i zagrał też w przejmujący i piękny sposób. Obaj byli uzdolnionymi ludźmi i to było moje pierwsze spotkanie z tymi dżentelmenami. To były wtedy początki zespołu Dżem – wspomina spotkanie sprzed lat Winder.

Ale Puls to nie tylko muzyka, to również teatr i kabarety. Tam działał np. Teatr 12 a.

Gliwicka scena jazzowa

Ale najstarszym z tych kilku kultowych klubów jest stowarzyszenie Śląski Jazz Club, mające swoją siedzibę w Gliwicach przy pl. Inwalidów. ŚJC działa od 1956 roku.

Został założony przez studentów Politechniki Śląskiej i absolwentów średnich szkół muzycznych, którzy chcieli grać jazz. Ale w ówczesnych czasach wcale to nie było takie proste. W końcu jazz kojarzył się z Zachodem i Stanami Zjednoczonym.

Śląski Jazz Club w latach 80. organizował m.in. pierwszą Rawę Blues, festiwal Metalmanię czy festiwal w Jarocinie. To również z inicjatywy stowarzyszenia w 1983 roku w Parku Śląskim powstał Dom Pracy Twórczej Leśniczówka.

Elitarność odwrotnie proporcjonalna do statusu społecznego

-Kluby muzyczne były elitarne, ale ta elitarność nie wiązała się ze statusem finansowym czy społecznym – mówi dr Jacek Kurek. –Bardzo duża część ludzi, która nie interesowała się ambitną muzyką, lądowała w socjalistycznych dyskotekach. Władza dawała taką rozrywkę, które nie była ryzykowna. Bo, żeby być częścią społeczności klubowej trzeba było być człowiekiem zorientowanym w muzyce. One gromadziły tych ludzi, którym niekoniecznie było po drodze z władzą, ale którzy nie chcieli poprzestać na niczym i próbowali coś robić - wyjaśnia naukowiec.

Dodaje też, że granice pomiędzy śląskimi klubami były bardzo płynne i raczej umowne. –To punkty ideowe miały znaczenie. Oczywiście zespoły i publiczność mieli miejsca ulubione, ale między tymi klubami istniała pewna mentalna więź. To były silne ośrodki, które radziły sobie dzięki spontanicznej miłości do muzyki – kończy.

Współpraca: MANO

Kamila Roznowska

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.