Grzegorz. Pierwszy Polak z nową twarzą

Czytaj dalej
Fot. Marzena BUgała-Azarko
Agata Pustułka

Grzegorz. Pierwszy Polak z nową twarzą

Agata Pustułka

Twarz Sławka to dziś twarz Grzegorza. W starym dowodzie osobistym zachował sobie na pamiątkę tamtego siebie. Sprzed wypadku. Ale nigdy nie narzeka. Na zdjęciu tuż po transplantacji wznosił kciuk ku górze.

Nie miał problemu, żeby wyjść do ludzi i nie spuszczać głowy. W Niemilu, małej wsi na Dolnym Śląsku, był sensacją, ale tu każdy się zna. Pierwszy Polak z nową twarzą sam przecierał sobie szlaki, co do np. wyboru właściwej rehabilitacji. Nikt przecież nie miał pojęcia, co robić, by usprawnić przeszczepioną, nieruchomą twarz. Po wyjściu ze szpitala na własną rękę szukał specjalistów, którzy podjęliby się wyzwania. Jest dumny, stara się być samodzielny i cieszy się ze swoich małych zwycięstw - z domu, który wybudował, z tego jak jeździ samochodem, starszym białym mercedesem, chociaż widzi tylko na jedno oko.

Przed wypadkiem pracował w Irlandii. W sumie ponad trzy lata by się tego nazbierało. W budowlance. To potrafi najlepiej i lubi. Cegła po cegle. Porządnie. I powstaje coś pożytecznego. Roboty nie brakowało, a on zawsze chętny, punktualny, nie zawalał dniówek. Dobrze mu było i pewnie nie wróciłby na stare śmieci i na emigracji ułożył życie, jak tysiące innych. Ale po nagłej śmierci ojca, mama Zosia prosiła, żeby jednak przyjechał do Niemila. Potrzebowała go. Każda rozmowa telefoniczna kończyła się taką prośbą.

- Nie mogłem mamy opuścić - wyjaśnia Grzegorz. Gdyby został, pewnie maszyna do cięcia kostki brukowej nie amputowałaby mu twarzy. Nie zostałby pierwszym Polakiem, któremu przeszczepiono twarz. Takiej „sławy” przecież nikt by nie chciał.

- A gdybym został, może stałoby się coś gorszego? Wpadłbym pod samochód, zginął? Nie gdybam. Przecież żyję i to się liczy. To jest najważniejsze - mówi Grzegorz.

Dzień wypadku w zakładzie w Sta-nowicach pamięta, ale nie rozpamiętuje. Początkowo nawet bólu nie czuł. Tylko jakoś dziwnie widział świat dookoła. Dopiero potem dowiedział się, że gałki oczne wypadły mu z oczodołów i stąd takie wrażenie. Przytomność stracił w helikopterze. Jak do niego doszedł, nigdy nie zrozumie. Pewno jakiś rekordowy wyrzut adrenaliny. Najpierw był szpital we Wrocławiu, gdzie nie udało się przyszyć oderwanej części twarzy. Zdecydowano o przeszczepie, świat lekarski wiedział, że zespół chirurgów rekonstrukcyjnych z Instytutu Onkologii w Gliwicach przygotowuje się do pionierskiej transplantacji. To był przeszczep ratujący życie. Jakimś cudem udało się uzyskać zgodę matki dawcy - Sławka Banacha, mężczyzny z drugiego końca Polski, by oprócz serca, nerek, wątroby, oddała też twarz syna. Nie była to łatwa decyzja. 22 maja 2013 r., 27 godzin przy stole operacyjnym, 14 lekarzy. Tak w skrócie można przedstawić ten historyczny zabieg. W czasie rekonwalescencji to właściwie Grzegorz wspierał lekarzy. Nie narzekał. Mówił do nich: „OK” i „spoko”. I bardzo chciał zobaczyć w lustrze nową twarz. Oni bali się bardziej od niego. Upierał się. Prosił o lustro. Gdy się zobaczył, odetchnął z ulgą. Na najsłynniejszej fotografii Grzegorz trzyma kciuk uniesiony ku górze. Znak zwycięstwa. Teraz już tego nie robi, bo nie cierpi prezydenta Trumpa, który jego zdaniem gestu nadużywa. Zanim wyszedł ze szpitala, otrzymał listę zakazów i nakazów. Przede wszystkim ma żyć sterylnie, pozbyć się ukochanego psa, labradorki Saby, której zdjęcie wisiało w szpitalnej izolatce i przez trzy miesiące przypominało Grześkowi o normalnym życiu. Nie mógł podnosić ciężarów, przeziębiać się, musiał unikać dużych sklepów, jednym słowem wirusów i bakterii, które mogły go zabić; przecież organizm był pozbawiony odporności. Ale Grzesiek, jak to Grzesiek, trochę łamał te zakazy. Wyrywał się na spacery. Chciał pooddychać normalnym powietrzem.

Rehabilitacja trzy razy w tygodniu

Koło Niemila rozciągają się pola. Można zapatrzeć się w przestrzeń. Za brak dyscypliny płacił - początkowo co kilka tygodni wracał do Gliwic podleczyć kolejne przeziębienie. W końcu jego organizm jakoś się ogarnął. Teraz do Kliniki Hematologii jeździ co trzy miesiące. Lekarze sprawdzają, jak u niego z odpornością. Cały czas bierze leki przeciwodrzutowe. Początkowo: kilkanaście tabletek dziennie. Teraz kilka. Ale to obowiązek do końca życia. Tak samo jak rehabilitacja. Najpierw 7 dni w tygodniu. Do nieodległego Brzegu woziła go niezawodna siostra Basia, ta, która podczas konferencji w gliwickim Instytucie, gdy wychodzili już do domu, prosiła media o uszanowanie prywatności i wyjawiła, że Grzegorz czeka na pierwszy domowy obiad - swoją ulubioną kaczkę. Wtedy jeszcze nie czuł jej smaku, zapachu, ale wiedział, że jest „mamina”, czyli najlepsza. Dopiero po kilku miesiącach mógł zachwycać się zapachem flaczków, bo wrócił węch i razem z nim zapachy świata. Bo nie wszystkie funkcje organizmu działały od razu. Rekonstrukcja zębów - wszczepienie implantów - to był kolejny ważny moment powracania do normalności. Potem sam siadł za kierownicą i trzy razy w tygodniu zjawia się na fizjoterapii.

- Po wyjściu ze szpitala chirurgicznie było dobrze, ale bez rehabilitacji nic z tego przeszczepu by nie wyszło - ocenia. Właśnie w Brzegu znalazł gabinet fizjoterapii, gdzie zajęto się nim kompleksowo. Specjaliści stworzyli swój własny, skrojony pod Grzegorza plan i mają się czym pochwalić.

Po Gliwicach Grzegorz był wychudzony, nie miał prawie mięśni. Nerwy czuciowe i ruchowe twarzy nie działały. Na szczęście lewe oko zachowało widzenie, prawe, schowane pod powieką, wciąż czeka na operację. Tylko nie jest pewne, czy zabieg przyniesie pozytywne skutki. Może lepiej trochę poczekać. Nie ruszał skrzydełkami nosa, nie było reakcji ze strony mięśnia okrężnego ust. Język miał sztywny i obrzmiały. Wargi nie utrzymywały płynów. Połykał samodzielnie, ale z trudem. W wydanej specjalnie przez gabinet broszurze czytamy: stan psychiczny pacjenta: wyczerpanie, ale jednocześnie olbrzymia determinacja, ustawienie na cel - życie w nowej rzeczywistości. „Już po pierwszym tygodniu terapii kluczowym zdaniem w trakcie pracy pacjenta stało się: Nazywam się Grzegorz Galasiński. Czuję się świetnie”. Cóż, taki właśnie jest Grzesiek. Zawsze do przodu. Rehabilitacja od początku była płatna. NFZ nie refundował jej nawet takiemu pacjentowi! Przy jego rencie - tysiąc złotych, a ostatnio dołożono aż 40 zł podwyżki - płacił miesięcznie znacznie więcej. Udało się dozbierać środki przez fundację. Dobrzy ludzie organizowali zbiórki, koncerty. Jest im wdzięczny. Nie lubi prosić, ale jest bez wyjścia. Nie zarobi przecież na leczenie, choć rwie się do roboty. Co trzy lata musi „odnawiać” prawo do renty. Tak jakby nagle mógł się okazać całkiem sprawny i podjąć pracę. Te urzędnicze wymogi naprawdę go wkurzają. - Ale jak idzie przez ulicę, często się uśmiecha. Chyba jest szczęśliwy - mówi młoda kobieta z Niemila, wskazując dom, w którym mieszka Grzegorz. - Nareszcie nasz Grzegorz ma swój kąt. To bardzo dzielny facet - mówi sołtyska Sylwia Haniszewska.

Grzegorz jest jednym z 487 mieszkańców Niemila. Wiosna budzi tę senną miejscowość do życia. Do tej pory zasługiwała na wzmiankę ze względu kościół św. Katarzyny z 1318 r. Teraz ma jeszcze powód do dumy: Grześka, który z kolei dumny jest z domu. Musiał się sądzić, żeby zakład pracy dał mu odszkodowanie za wypadek. Wmawiali, że to jego wina. Za te pieniądze wybudował się na starym poniemieckim domostwie. Zielony kolor ścian w pokoju Grześka jest optymistyczny. Wszędzie czyściutko.

Jestem Grzegorzem, nie Sławkiem

Grzegorz robi kawę, ale sam nie pije; woli pić bez towarzystwa. Jeszcze mu się trochę wylewa z ust, wciąż ćwiczy mięśnie, mimikę, nie chce tak się pokazywać. - Niby nie mogę podnosić ciężarów, ale przecież nie usiedzę na miejscu - wyjaśnia. Pomagał przy budowie, jak mógł. Cały czas coś układa, sprząta na podwórku. Myślał nawet o założeniu kurnika, ale zarzucił pomysł. Jak na siebie w lustrze patrzy, to widzi, że z jednej strony jest to zupełnie nowa twarz. Nie Sławka Banacha i nie jego sprzed wypadku, ale bardzo podobna do tej dawnej. W starym dowodzie osobistym, który Grzegorz wyjmuje z portfela, widać na zdjęciu przystojniaka. Mógł złamać wiele serc. Zostawił sobie tę fotografię na pamiątkę, ale się nad nią nie rozczula. Żył przed wypadkiem i będzie żył po nim. W drugim, wyrobionym po operacji dowodzie, mamy więc Grzegorza w okularach, z opadniętą prawą powieką, pod którą schowana jest gałka oczna, z lekko zdeformowanym owalem. Był moment, gdy chciał się spotkać z mamą Sławka - dawcy. Media odnalazły ją, skłoniły do zwierzeń. Opowiadała o swoim synu, złotej rączce. Marzyło się jej, że Grzegorz przyjedzie, i tak jak Sławek, drzewa jej narąbie. - Żal mi jej było - mówi. Ale jest przekonany, że do tego spotkania nigdy nie dojdzie. - Czułem, że w jakiś sposób jestem wykorzystywany. Jestem jej wdzięczny. Narządy Sławka uratowały dziewięć osób. Ale ja nie jestem Sławkiem.

Na Facebooku utrzymuje kontakt z pacjentką, której kilka miesięcy po nim też przeszczepiono twarz w gliwickim Instytucie. Co jakiś czas coś do siebie piszą. Koledzy z pracy wpadali do niego zaraz po wypadku, teraz - rzadziej. - Ja to rozumiem - mówi Grzegorz. W telewizji ogląda serial „Ojciec Mateusz” i czasem „Fakty”. Siedzi w internecie. Znajomi mówią, żeby się polityką zajął. - Straciłem twarz, ale nie rozum - dodaje. Ale najważniejsze jest to, że w jego życiu pojawiła się Kasia. I myśli o nowym psie. Na razie tylko myśli.

***
Grzegorzowi Galasińskiemu można pomóc
wpłacając pieniądze na konto: Bank PeKao S.A. oddział Wrocław nr konta
45 1240 1994 1111 0000 2495 6839 z dopiskiem Twarz lub Grzegorz Galasiński.

Agata Pustułka

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.