Wielka woda w Raciborzu. Dworzec ledwo wystawał z wody, zalany był most, odcięte dzielnice

Czytaj dalej
Fot. Jacek Bombor
Jacek Bombor

Wielka woda w Raciborzu. Dworzec ledwo wystawał z wody, zalany był most, odcięte dzielnice

Jacek Bombor

Rozmowa z Andrzejem Markowiakiem, byłym prezydentem Raciborza, o powodzi z 1997 roku, która zniszczyła miasto

7 lipca 20 lat temu, w 1997 roku woda wdzierała się już do Studziennej, podtapiane były dzielnice Sudół i Markowice. Kiedy dotarła do pana, jako prezydenta, pierwsza informacja o zagrożeniu?

6 lipca, była bodajże niedziela, dotarła do nas informacja z urzędu rejonowego. Faks, że wojewoda wprowadził alarm powodziowy. Niestety, na podstawie tego faksu trudno było ocenić rozmiar zagrożenia. Nikt sobie wtedy jednak nie wyobrażał takiej katastrofy, jaka nastąpiła kilkadziesiąt godzin później.

Czyli nie było mowy, że centrum miasta zaleje fala powodziowa sięgająca w niektórych miejscach dwa i pół metra?

Nie było. My wszyscy uczyliśmy się na tym nieszczęściu. Do tego momentu byliśmy słabo przygotowani. Nie tylko my, służby miejskie, ale wojewody też. Systemy przeciwpowodziowe działały w Polsce wówczas trochę teoretycznie. Nie zawsze członkowie komitetów przeciwpowodziowych mieli pojęcie, z czym trzeba się zmierzyć. Nikt nie był wtedy w stanie określić rzeczywistych działań, które trzeba było wprowadzić, zmagając się z falą, która w historii Raciborza była niespotykana.

Był moment w którym powiedział pan sobie: jest bardzo źle?

Od poniedziałku zaczęliśmy obserwować wały i rosnący poziom Odry. Oczekiwaliśmy różnych sygnałów z Instytutu Gospodarki Wodnej. Była to instytucja właściwa do określania rozmiarów klęski żywiołowej i próbowaliśmy sobie wyrobić scenariusz tego zdarzenia. Chcieliśmy wiedzieć, kiedy będzie kulminacja, bo wiadomo, że fala powodziowa ma swoją kulminację. Przynajmniej chcieliśmy znać datę kulminacji.

W nocy z niedzieli na poniedziałek pojechaliśmy na wały i mieliśmy informację, że fala kulminacyjna przyjdzie o północy. Byliśmy na wałach na Ostrogu, bo tam było największe zagrożenie, dlatego, że zaraz za wałem jest osiedle mieszkaniowe domów jednorodzinnych. Wiedzieliśmy, że tam być może potrzebna będzie pierwsza interwencja. Obserwowaliśmy o tej północy, że rzeczywiście 20 centymetrów korony wału było ponad wodą. Czekaliśmy jeszcze do pierwszej i nic się wtedy nie zmieniło.

Uznaliśmy, że ta kulminacja przechodzi. Uznaliśmy, że woda zmieści się między wałami. Rano w poniedziałek normalnie zaczęliśmy pracę, lało wtedy niesamowicie, pierwszy raz widziałem taki deszcz. Jak patrzyłem przez okno mojego biura, to było tak, jakby ktoś z wiadra lał wodę. Wrażenie niesamowite. To nie były strugi deszczu, to była jedna ściana wody.

Człowiek nie miał kwalifikacji, by przełożyć ten obraz na zagrożenie. Wtedy ta sytuacja nie była jeszcze taka groźna. We wtorek przestało padać i wydawało się, że sytuacja została unormowana. Mimo to, że przestało padać, to woda w rzece zaczęła wzbierać.

Schodziły się wtedy dopływy Odry…

Lewostronne i prawostronne, Beskidy, Sudety, fale szły w jednym czasie i spiętrzyły się. Waliło to wszystko na Racibórz i we wtorek wiedzieliśmy już, że będzie źle. Przyjechali strażacy z komendy wojewódzkiej, kapitan Piotr Buk, późniejszy komendant główny, zaczął robić rozeznanie. Sztab ulokowano w piwnicy, w straży miejskiej.

O godzinie 22 zaczęło bulgotać w studzienkach i zorientowaliśmy, że woda wybija nam przez kanalizację. Niestety, nie działały prawidłowo zamknięcia odpływów deszczowych. One powinny się same zamykać, kiedy poziom rzeki się podnosi, żeby nie było cofania się. Klapy nie były jednak przygotowane i przepuszczały.

Woda wybijała kanalizacją najpierw w najniższych punktach. My ewakuowaliśmy się z nadzieją, że w Straży Miejskiej może być tylko trochę wody. Ustawiliśmy sprzęt na biurkach, komputery na krzesłach, ale wody ostatecznie było pod sufit. Urząd był zalany do 1,40 metra licząc od poziomu gruntu.

Jaki był pana obraz ulic Raciborza?

Obrazu z godziny 4 nad ranem, z wtorku na środę, nie zapomnę nigdy. Jak przyjechałem z domu w środę, to urząd był pod wodą, więc nie było do niego dojścia. Dworzec w perspektywie ulicy Mickiewicza wystawał z wody, ale gdzieś na dwa metry. Do dworca dojścia nie było. Most Zamkowy był zalany. Dzielnica Ostróg była odcięta.

Trzeba było ruszyć na pomoc ludziom. Na początku panował chaos…

Ludzie byli zaskoczeni. Tym, którym wcześniej proponowaliśmy ewakuację, raczej się na to nie godzili i dzisiaj ja to rozumiem. Mieli swoje historyczne doświadczenia, więc powiedzieli nie. Tak szczególnie było na Płoni. Na Ostrogu też woleli pilnować swojego dobytku. Do mostu docierali ludzie pływającymi różnymi obiektami, bo łodzi przecież nie było. Każdy płynął na tym, czym mógł. Jakimiś pontonami ludzie dopływali do czubku mostu, który wystawał i stamtąd przesiadali się na inny środek transportu, czepiali się liny i przez strażaków, ratowników i wszystkich, którzy chcieli zaangażować się w pomoc, przeprawiali tych ludzi.

Przede wszystkim był problem z pomocą ludziom, a zwłaszcza z tymi, którzy wymagali stałej opieki. Przykładem był Dom Złotej Jesieni, gdzie kilkadziesiąt osób trzeba było ewakuować śmigłowcami. Te helikoptery nigdzie na prowizorycznych lotniskach nie stały. One dopiero po jakimś czasie przylatywały.

Akcja przebiegła dość sprawne, biorąc pod uwagę fakt, że byliśmy pozbawieni łączności. Zalało telekomunikację, więc byliśmy odcięci od telefonów. Nie mieliśmy też prądu, bo zalało stację przekaźnikową. Byliśmy też bez wody pitnej, bo zalało stację uzdatniania wody. Szybko pomyśleliśmy o cysternach. Pierwszy taki samochód wybłagałem z mleczarni, choć wiedziałem, że przepisy nie pozwalają wozić wody w cysternach, w których było mleko. Tę cysternę jakoś wyczyściliśmy, ale nikt wtedy na przepisy nie zważał.

Był jeden punkt odbioru wody, ludzie po nią chodzili, później zaczęliśmy ściągać więcej tych cystern. W sumie było ich w mieście 11. Pomagali strażacy, wojsko. Miasto od strony wschodniej było odcięte. Woda co prawda opadała od środy, ale dopiero w piątek, sobotę umożliwiła przejazd na drugą stronę.

Gdy woda zaczęła opadać w Raciborzu. Co odsłoniła?

Widok był wstrząsający. Woda opadała, odsłaniała choćby widok padłych zwierząt. Zginęło ze sto krów. Po powodzi przyszły upały. I zaczął się jeszcze większy problem, bo ludzie zaczęli oceniać stan zniszczeń u siebie. Na początku była nadzieja, że coś z mebli na przykład będzie dało się zachować, ale po paru dniach orientowali się, że wszystko trzeba będzie wyrzucić.

Ulica Sudecka na Płoni to był jeden wielki wąwóz z gratów. Wszystko to miało powyżej dwóch metrów. Było mnóstwo kurzu. Ludzie byli przerażeni stanem swojego majątku, który został zniszczony. 9 lipca wysłałem fax do ówczesnego premiera Włodzimierza Cimoszewicza informując go o tym, że sytuacja jest zła i własnymi siłami nie damy sobie rady ze skutkami powodzi. Woda odeszła i wtedy zaczęły się problemy.

To jak krajobraz po bitwie. A ofiary śmiertelne w naszym mieście?

Mieliśmy jeden śmiertelny wypadek w Marklowicach, który można zaliczyć do skutków powodzi. Jakaś Pani wchodząc do piwnicy, potknęła się, uderzyła i niestety utonęła.

Jak pan sobie radził ze stresem? Jak woda zeszła, to podejrzewam, że nie były to dla Pana łatwe dni, tygodnie, miesiące. Zwłaszcza, że ludzie szukali winnych i pewnie również w Panu takiego znajdowano, prawda?

- Tak, szczególnie Najwyższa Izba Kontroli. Urzędnik przyjechał i powiedział, że winnego już zna, ale chce tylko potwierdzenia swojej tezy. Jeśli chodzi o stres, to jak patrzę na to z perspektywy czasu, to w tej sytuacji całkowicie nowej, mieliśmy trochę szczęścia.

Bo ja i mój zastępca z racji naszych wcześniejszych doświadczeń zawodowych byliśmy wyćwiczeni w takich sytuacjach. Ja byłem przez trzy lata zastępcą, a potem przez dziesięć lat szefem utrzymania ruchu dużego zakładu, gdzie odpowiadałem za wszystkie sytuacje awaryjne. Tam się działa w ciągłym stresie.

Nauczyłem zachowywać się racjonalnie i nie popadać w panikę. To mi się bardzo przydało. Prezydent Hajduk był z kolei przez wiele lat pracownikiem w budownictwie. W polskim budownictwie działało się wtedy na zasadzie wielkiej improwizacji. Potrafił na poczekaniu znajdywać rozwiązania i pomysły. Doskonale mu pomagało to doświadczenie. Mój drugi zastępca - Adam Dzyndra był z kolei bardzo opanowanym człowiekiem. Był od nas troszkę starszy. Tam gdzie zaczęliśmy tracić jakiś zdrowy osąd, to on nas chłodził.

W tej trójcy się świetnie działało. Dzięki temu nie popełniliśmy być może błędów, poprzez nieskoordynowane działania. Angażowało się wielu samorządowców. Tadeusz Wojnar jako przewodniczący rady, wziął na siebie koordynację akcji ratunkowej, a później porządkowej na Ostrogu. Tam mieszkał, znał dzielnicę. Poszkodowany wiedział z kim rozmawia. Pomagali radni, znakomita większość ludzi, którzy pełnili wtedy jakieś funkcje, świetnie się spisali. Przyszli samoczynnie pomagać.

Piękne zachowanie było wtedy komendanta straży pożarnej, który był u chorej matki w Niemczech. A jak w radiu słyszał o powodzi w Raciborzu, to natychmiast wsiadł do auta i przyjechał. Ale zdarzały się też te negatywne zachowania. Choćby jeden mój urzędnik, który był odpowiedzialny za sprawy ochrony przeciwpowodziowej, którego powódź zastała na urlopie. Siedział w domu na Katowickiej i czekał aż ktoś go poprosi, by się włączył do akcji. Oczywiście powiedziano mi o tym, ale ja stwierdziłem, żeby dalej sobie czekał.

Ze strony zakładów raciborskich padł zarzut, że ktoś powinien wysadzić obwałowania, mające zalać pola, domki jednorodzinne, a ocalić Rafako, ZEW.

O wysadzeniu wałów mówiło się wówczas, ale rzeką zarządza zarząd gospodarki wodnej. Przynajmniej na szczeblu wojewody musiała zapaść taka decyzja. Ja nie obwiniam wojewody, który zrobił wiele dobrego za to, że nie podjął takiej decyzji, ponieważ nie była to decyzja prosta. Zresztą, po co było wysadzać wały, jak same się przerwały.

Woda przeszła przez przerwany wał na Płoni, a potem na Ostrogu. Oczywiście, ten problem był większy we Wrocławiu, bo tam ze względu na skomplikowany system, był taki pomysł, ale też nie podjęto decyzji. Mieliśmy potem problem, żeby wał szybko odbudować. Szła druga fala i musieliśmy szybko zamknąć wał przerwany na długości 200 metrów na Płoni.

Tutaj nam dużą pomoc dała branża górnicza. Mogliśmy te wały prowizorycznie uszczelnić i zabezpieczyć się przed drugą falą, która mogłaby wlecieć do miasta i mielibyśmy powtórkę z historii, choć może nie w takiej skali. Zdążyliśmy, dzięki często bezimiennym ludziom. Nie wiem, czy jest to nasza cecha narodowa, ale jeśli tak, to mamy się czym szczycić.

Minęło od powodzi 20 lat, a dalej nie ma zbiornika Racibórz Dolny, ale jest polder Buków. Gdyby wtedy był ten polder, to jakby wyglądałby Racibórz?

Pewnie podobnie. Polder Buków ma pojemność nominalną 55 milionów metrów sześciennych. W 2010 roku udało się tam zgromadzić 60 milionów, dzięki czemu w 2010 roku woda sięgała w Odrze dwa metry do korony wału. Natomiast ta fala w 1997 roku miała przepływ 3 tysiące metrów sześciennych na sekundę.

Nie byłaby w stanie zmieścić się w polderze Buków. Prawdopodobnie by się przelała i poszła dalej. Polder być może złagodziłby zaskoczenie, ponieważ te pierwsze nadmiary tam by się zgromadziły.

Więc bez zbiornika Racibórz Dolny nadal Racibórz może znaleźć się pod wodą?

Jeśli tego zbiornika nie wybudujemy, to w przypadku takiego kataklizmu, będzie podobnie. Będzie to trochę rozciągnięte w czasie, bo napełnianie poldera Buków będzie trwało, ale nie długo.

Przyzna Pan, że po 20 latach jest to smutna puenta tej rozmowy...

Smutna, ale jak będziemy płakać, to nic temu nie pomoże. Zbiornik jest budowany. Choć to też jest złe pojęcie, bo to nie jest żaden zbiornik, a przestrzeń przeciwpowodziowa. My budujemy przestrzeń, poprzez budowanie obwałowań, która ma zmieścić 180 milionów metrów sześciennych wody w czasie wezbrań.

Jacek Bombor

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.