Z Rudy Śląskiej przez dziesięć bram świata [POSŁUCHAJ I ZOBACZ FILMY]

Czytaj dalej
Fot. Archiwum Tadeusza Biedzkiego
Ola Szatan

Z Rudy Śląskiej przez dziesięć bram świata [POSŁUCHAJ I ZOBACZ FILMY]

Ola Szatan

Najpierw był dziennikarzem, potem biznesmenem. Teraz pochłonęły go podróże po świecie. Zwłaszcza do zakątków, gdzie nie docierają turyści. Swoje przygody opisuje w książkach. Najnowsza: "Dziesięć bram świata" to kronika dramatycznych wydarzeń, jakie przeżył, oraz zdumiewających losów ludzi.

Śląski Cejrowski. To dobre określenie pana osoby?
Raczej nie. Mimo że sporo podróżuję, to jednak inaczej niż Wojciech Cejrowski. On żyje podróżami, dla mnie są one przerywnikami codzienności, choć niekiedy wiele tygodni spędzam gdzieś w świecie. Po drugie - moje życie jest mocno osadzone w naszych realiach. Jestem przedsiębiorcą, mam tu swoje firmy. To ważna część mojego życia. Po trzecie - Cejrowski jest opowiadaczem i pisanie jest wtórne, co zresztą czuje się w jego książkach. Dla mnie pisanie jest najważniejszym sposobem prezentowania świata. Wreszcie, na koniec, oprócz książek podróżniczych piszę także sensacyjno-historyczne, jak choćby wydana w ubiegłym roku „Zabawka Boga”. Aktualnie też pracuję na taką książką.

Jak wygląda świat widziany oczami Ślązaka? Zwłaszcza ten Trzeci Świat, do którego najczęściej pan jeździ?
Kiedy budzę się w Paryżu, Londynie czy Katowicach to mniej więcej to samo oglądam na ulicach. Natomiast kiedy obudzę się w dżungli, gdzieś daleko w Afryce, albo w Ameryce Południowej, to widzę zupełnie inny świat, gdzie toczy się życie bardziej soczyste. Nasza codzienność jest uporządkowana i stabilna, w zasadzie przewidywalna. W Trzecim Świecie, dzisiaj częściej nazywanym "globalnym południem", jest inaczej, mniej przewidywalnie. Tam toczy się nieustanna walka o przetrwanie. Walka o kawałek chleba, o dwa banany. O to, by przeżyć do jutra. My takiej walki nawet nie rozumiemy.

Pana najnowsza książka nosi tytuł "Dziesięć bram świata". To dziesięć różnych opowieści. Jakim kluczem pan je dobierał?
Od prawie 30 lat podróżuję po świecie, zwiedziłem najróżniejsze zakątki, takie do których turyści nie docierają, bo nie sposób dojechać tam turystycznym autobusem. W ciągu tych lat zobaczyłem wiele niezwykłych rzeczy. Spotkałem fantastycznych, czasem groźnych i niesamowitych postaci. W pewnym momencie postanowiłem, żeby wybrać taki prywatny "TOP 10": najciekawszych miejsc, najciekawszych wydarzeń i najciekawszych ludzi, których spotkałem. "Dziesięć bram świata" składa się z dziesięciu takich opowieści.

[Kliknij i posłuchaj] Zza naszych pleców leci butelka. Nie jest pusta. To koktajl Mołotowa. Wybucha kilka metrów przed izraelskimi żołnierzami stojącymi z bronią gotową do strzału. Płomienie strzelają na wysokość człowieka, zasłaniając kilku wojskowych. Potem leci następna i kolejne. Plac staje w ogniu. I wtedy żołnierze rozpoczynają kanonadę. Celują w górę, a tłum młodych Palestyńczyków, jakby w amoku, rusza na nich. Nad głowami świszczą kule. - Plastic, plastic!!! - krzyczą Palestyńczycy i zaczynają się cofać, a potem rozpierzchać we wszystkie strony. uciekamy pochyleni, najpierw po schodach, w górę, a potem w bok, do pierwszego załomu budynku (.....)

Jak trafia pan na bohaterów swoich opowieści? Przypadek czy wcześniejsze rozpoznanie?
Nie robię żadnego researchu poza tym, że do każdej podróży przygotowuję się. Ale ludzie, których spotykam, są przypadkowi. Nie da się zaprogramować takiego spotkania, ale jest też pewien mechanizm, żeby zechcieli o sobie opowiedzieć. Nie można przyjechać do nich na 15 minut z mikrofonem. Ani nie można pojawić się na pół godziny jako turysta. Trzeba ich lepiej poznać, zaprzyjaźnić się, czasami wypić trochę wina i wtedy rozwiązują się języki. Ci ludzie zwykle bardzo chętnie się zaprzyjaźniają, ale muszą dostrzec sens tej przyjaźni. Wiedzieć, że po drugiej stronie jest człowiek, który jest im bliski. Ciekawy ich przeżyć, gotowy wysłuchać tego, co mają do powiedzenia. Często widzę turystów z różnych krajów, którzy nachalnie wypytują tubylców. A oni wtedy zamykają się. Ale jeżeli się z nimi pomieszka przez kilka dni, popracuje, zje kilka posiłków, to potrafią otworzyć się. I zaczynają opowiadać rzeczy, których nie powiedzą ani reporterowi, który wpadł na chwilę, ani turyście.

Jaka jest pana metoda, żeby przełamać te pierwsze lody?
Po pierwsze trzeba się do ludzi uśmiechać. To jest wstępny element przełamania nieufności. Człowieka, który uśmiecha się do ciebie, trudno uważać za wroga. Potem pierwsza krótka rozmowa, jakieś drobne prezenty dla dzieci i droga do zaprzyjaźnienia się jest otwarta. A następnie, jeśli u nich mieszkam, to staję się domownikiem. Często tak było w Afryce, że mieszkałem z miejscowymi tydzień, czasem dłużej. Przestaję być wtedy kimś nadzwyczajnym, staję się elementem ich domu. Nie dość, że mam okazję obserwować toczące się tam życie, to jeszcze mogę w nim uczestniczyć. Bo razem jadamy, bawimy się, idziemy spać, wieczorem coś sobie opowiadamy. Dzięki temu zwykle zostawiam w świecie przyjaciół, mogę do nich w każdej chwili wrócić, a oni przyjmą mnie z otwartymi ramionami. Czasem bywa trudniej, tak jak w jednej z opowieści mojej najnowszej książki, gdy szukałem afrykańskiego przyjaciela zaginionego podczas wojny w Mali. Do dzisiaj go nie odnalazłem. Mam już niewielką nadzieję, że żyje.

Skąd się u pana wzięło to zamiłowanie do podróży i odwiedzania, razem z żoną, najdalszych zakątków świata?
Zawsze byłem ciekaw ludzi i świata. Przez połowę życia tę ciekawość realizowałem uprawiając dziennikarstwo. Wtedy, w czasach socjalizmu, Polska była krajem zamkniętym i niewiele było szans na oglądanie świata. Ale kiedy otworzyły się granice, zacząłem je przekraczać. Szybko zorientowałem się, że nasz świat, cywilizowanej Europy i Ameryki Północnej, jest podobny do siebie. I że niewiele mam tam do odkrycia. Pojechałem więc do Indii. Zafascynowały mnie. Uznałem je za najpiękniejszy kraj świata i nadal, po tylu latach podróżowania, tak uważam. Później odwiedzałem następne miejsca: Azję, Amerykę Południową, no i Afrykę, która w pewnym sensie stała się moją miłością. Jest to absolutnie inny kontynent niż wszystkie, a że dziennikarstwo nauczyło mnie wrażliwości, dbania o słabszych i biedniejszych, to Afryka, która według mnie jest przegranym kontynentem, stała mi się bliska. To oczywiście uczucie czysto psychiczne, ale było bez wątpienia motywacją do lepszego jej poznawania. Sporo z żoną pojeździliśmy po Afryce, przy czym przemieszczaliśmy się tam miejscowymi autobusami i ciężarówkami, bardzo rzadko mieszkaliśmy w hotelach, a jeśli już, jak na przykład w stolicy Mali, to w peryferyjnych dzielnicach, gdzie byliśmy jedynymi białymi mieszkańcami.

[Kliknij i posłuchaj] Żebraków, jakich spotyka się w Indiach, nie zobaczy się nigdzie w świecie. To wielki przemysł, opanowany przez gangi i mafie. Większość żebrzących oddaje bowiem znaczną część zarobku bossom, wyznaczającym im rewiry. Nie zmienia to jednak faktu, że ci ludzie, ich kalectwo oraz metody żebrania robią wstrząsające wrażenie. W najruchliwszych miejscach indyjskich miast można zobaczyć żebraków, którzy bardziej przypominają ogromne pająki lub zwierzęta ze strasznej baśni, niż ludzi. Mają połamane lub przekrzywione kręgosłupy, ręce i nogi powyginane w niewiarygodne kształty, pokaleczone torsy i twarze. Spotkania z ludźmi, którzy nie potrafią stać na nogach, lecz poruszają się na czworakach lub na rękach i jednej nodze albo tylko czołgają się lub toczą, bo nie mają ani nóg, ani rąk, są na porządku dziennym (....)

I jednocześnie atrakcją turystyczną dla mieszkańców
Od razu. Ci ludzie są zresztą niesamowicie ciekawi i otwarci. Pierwszego dnia patrzyli na nas z zainteresowaniem. Drugiego wszyscy mówili nam już "dzień dobry", a trzeciego byliśmy przyjaciółmi. Razem oglądaliśmy mecze piłkarskie na wystawionym przed sklepem czaro-białym telewizorze, wspólnie jadaliśmy, grali w piłkę i uczestniczyli w chrztach, zabawach itp. Potem z hotelu przenieśliśmy się do ich domów, co pozwoliło wniknąć w ich życie jeszcze głębiej. To było istotne, bo w świecie najważniejszy jest dla mnie człowiek. Ważna jest piękna natura, egzotyczna architektura, niezwykłe zwierzęta, ale zawsze na pierwszym miejscu jest człowiek i jego los.

Od razu doszedł pan do wniosku: "all inclusive to nie dla mnie"?
Zacząłem od takich wycieczek, ale szybko zrezygnowałem. Bo zobaczyłem, że to jest lizanie cukierka przez szybkę. A ja zapragnąłem ten cukierek ugryźć.

Rozczarowało pana jakieś miejsce?
Czasami człowiek jedzie gdzieś z błędnymi wyobrażeniami. Dla mnie takim rozczarowaniem była Tajlandia, bo myślałem, że jest bardziej egzotyczna. A właściwie w Tajlandii zobaczyłem tylko piękne dziewczyny i piękne plaże. Ale jak się przejeżdża przez granicę Tajlandii do Malezji czy Birmy to kończą się ładne dziewczyny, a zaczyna prawdziwa egzotyka (śmiech).

Która z przygód najbardziej utkwiła panu w pamięci?
Trudno powiedzieć, bo każda była inna. Najbardziej utkwili mi w pamięci ludzie, których poznałem. Na przykład w Amazonii spotkałem Indianina, który do siedemnastego roku życia nie widział białego człowieka. Do tego czasu był w pełnym tego słowa znaczeniu dzikim. Dzisiaj jest dyrektorem w dużej korporacji, zna sześć języków. Z największą przyjemnością pojechał z nami do dżungli. Powiedział mi: "Taddy, ja wracam do siebie. Nic piękniejszego nie może mi się zdarzyć". Fantastyczną postacią był Turek z Cypru, którego życie było pasmem nieszczęść spowodowanych przez Greków i który nienawidzi ich z głębi serca, a także stary Kurd, który całe życie walczył z Turkami o wolność Kurdystanu i który równie głęboko nienawidzi Turków. Piszę o nich w „Dziesięciu bramach świata”. Fascynujące było spotkanie z Tuaregami, którzy nie potrafią żyć poza pustynią. Niektórzy z nich mają ładne, klimatyzowane domy w Timbuktu, jeżdżą mercedesami, ale na weekend i tak wracają do swojej oazy, by poczuć wolność pustyni. Nie potrafiłem tego zrozumieć, dopóki nie spędziłem na pustyni kilku dni i nocy. Kiedy nocą leży się na pustynnym piasku i patrzy w niebo, to poczucie piękna świata i wszechświata jest ogromne.

O czym się wtedy myśli?
Zabrzmi to banalnie, ale zastanawiałem się, czy więcej jest ziarenek piasku na pustyni, czy gwiazd na niebie. Towarzyszyły temu refleksje na temat sensu życia, jego smaku i tego, gdzie my w tym wszystkim jesteśmy. W naszej zabieganej rzeczywistości nie ma czasu na takie refleksje. Zakochałem się w pustyni, mimo że na piasku śpi się jak na betonie. I choć spędziłem tam zaledwie maleńki kawałek życia, czasem tęsknię za nią. Lepiej też rozumiem uczucia Tuaregów zwanych "niebieskimi rycerzami pustyni" od koloru strojów i turbanów. Po Timbuktu oprowadzał mnie bardzo inteligentny młody Tuareg. Jako 16-latek pojechał do Szwajcarii. Afrykanie marzą, by wyrwać się z Afryki. Często cała wioska składa się, by choć jedna osoba wyjechała. Bo ona potem wysyła 200 dolarów, co pozwala na utrzymanie tej wioski przez jakiś czas. 200 dolarów to strasznie wielkie pieniądze w Afryce. Ten chłopak chodził do szkoły w Szwajcarii, podjął tam studia, a potem zaproponowano mu pozostanie na uniwersytecie w roli specjalisty od berberyjskich ludów Sahary. Kariera stała przed nim otworem. A on stwierdził, że nie potrafi żyć bez pustyni i wrócił do Timbuktu. Teraz jest bezrobotny… i szczęśliwy.

Nie męczą pana te podróże, nie ma pan ochoty wracać do domu?
Oczywiście, że męczą. Nie tyle fizycznie, co psychicznie. Kiedy po dłuższej podróży wracam do Europy, to mam czasem "odruch papieża" i naprawdę z chęcią pocałowałbym europejską ziemię.

Najedź kursorem na mapę i kliknij przycisk rozpocznij, aby zobaczyć miejsca podroży Tadeusza Biedzkiego.

Dlaczego?
Bo życie w Trzecim Świecie nie jest łatwe i my nie jesteśmy do niego stworzeni. Ja w każdym razie nie potrafiłbym żyć w tamtych krajach. Kiedy wracam do Polski, to myślę sobie: w jakże bogatym, czystym i zadbanym kraju mieszkam! Ktoś, kto nie podróżuje, nie zdaje sobie sprawy z tego jak zamożny jest Polak w porównaniu do przeciętnego mieszkańca Trzeciego Świata. Ani w jakim bezpieczeństwie i klimatycznym komforcie przebywa. Naprawdę niełatwo żyć tam, gdzie wilgotność powietrza i temperatura sprawiają, że po godzinie człowiek - brzydko mówiąc – śmierdzi potem, a nie ma się gdzie umyć, bo wody wystarcza tylko do picia. Gdzie łapie za lianę, a ona okazuje się śmiertelnie groźnym zielonym wężem, gdzie komar nie jest tylko uciążliwym owadem, ale też źródłem zakażenia malarią.

Zdarzały się panu niebezpieczne przygody?
Oj tak! Sporo ich było. W Nepalu, w Himalajach, złapała nas straszliwa burza podczas jazdy wąską, wijącą się serpentynami drogą nad przepaściami. Ulewny deszcz rozmywał miękkie himalajskie skały i całe fragmenty drogi spadały w czeluść. Staliśmy jakieś pół metra od 200-metrowej przepaści, ziemia pod nami drżała, z góry leciały skalne bryły, co chwila, to z przodu, to z tyłu, samochody spadały w dół. Była noc i nie można było wydostać się z auta, które w każdej chwili mogło runąć w tę przepaść. Kiedy nastał świt zobaczyłem, że przy drzwiach wystaje kawał skały. Stanąłem na niej i pomogłem wydostać się żonie. Wdrapaliśmy się na kompletnie zdewastowaną drogę i trawersem zbocza powędrowaliśmy w górę. Po dwóch godzinach znaleźliśmy się na szczycie. Nagrodą był widok na rozświetlony słońcem Mt. Everest. To był widok niezapomniany. W pamięci utkwiły mi też trzęsienie ziemi w Turcji i walący się hotel, w którym mieszkałem, oraz Hindus, który w Waranasi zaatakował mnie nożem i gonił przez pół miasta.

[Kliknij i posłuchaj] Powietrze przeszywa seria z karabinu maszynowego. Po chwili słychać pojedyncze strzały. Na razie nie ma się czego bać, chronią nas ściany niewielkiego budynku lotniska w Cuzco. Kilkanaście osób z nadzieją patrzy na pilota małego samolotu, jedynego, jaki stoi na płycie. Ten przecząco kręci głową. To oczywiste, że nie wystartuje, gdy w powietrzu latają kule. Tym bardziej, że nie wiadomo, jaką broń mają rebelianci i czy do startującego samolotu nie wystrzelą z moździerzy lub granatnika. Jeśli wojsko nie poradzi sobie z rebeliantami, na lotnisku przestanie być bezpiecznie. Wtedy możemy zostać ich zakładnikami (....)

Po takich sytuacjach nie myśli pan czasem: Kończę z tym podróżowaniem? Nie narażam siebie ani bliskich?
Nigdy tak nie pomyślałem. Podróże dodają smaku życiu, odmładzają. Bez nich moje życie stałoby się uboższe. Zabrakłoby mi wielu inspiracji literackich. Bo nawet moje książki sensacyjno-historyczne inspirowane są podróżami. Nie potrafię żyć, patrząc jak w firmach rośnie produkcja i zerkając na stan konta. Poznawanie świata jest czymś fascynującym. I wiem, że dopóki starczy mi sił będę podróżował.

Rozmawiamy o dalekich podróżach, a ja zastanawiam się, czy Śląsk jest dla pana interesujący?
W latach 80., gdy tworzyłem swoje pierwsze reporterskie książki, chciałem napisać o Śląsku. Życie potoczyło się jednak inaczej. Jestem rdzennym Ślązakiem i wiem doskonale, że Śląsk jest fascynującym miejscem, jak każde pogranicze. Mam wrażenie, że w Polsce dostrzegamy tylko jedno pogranicze – to ze Wschodem. A tu jest drugie, równie niezwykłe. Przed laty napisałem reporterską książeczkę "Ślązacy i Schlesierzy”. To była pierwsza w socjalistycznej Polsce książka pokazująca, że na Śląsku żyli i żyją Niemcy. Zaskoczyło mnie, że cenzura ją wtedy puściła. Ale do książki o Śląsku jeszcze wrócę. Napisałem już nawet jej konspekt.

Ola Szatan

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.