Zbigniew Buczkowski: chciałem być lotnikiem, ale mama absolutnie mi zabroniła

Czytaj dalej
Fot. Marek Szawdyn
Anna Gronczewska

Zbigniew Buczkowski: chciałem być lotnikiem, ale mama absolutnie mi zabroniła

Anna Gronczewska

Zbigniew Buczkowski, jeden z najpopularniejszych polskich aktorów, ma na swoim koncie ponad 200 filmów i seriali.

Ucieszył się pan, gdy dostał propozycję zagrania Kazimierza w serialu „Lombard. Życie pod zastaw”?

Podchodzę do takich spraw poważnie. Najpierw poprosiłem o scenariusz serialu. Nie chodzi o to, by grać we wszystkim. Na swoim koncie mam już ponad 200 filmów. Okazało się, że scenariusz nie jest zły. Nie jest to zagraniczny format. Napisali go polscy scenarzyści, to polski serial. Bardzo ciekawy, dotyczy tematów z naszego podwórka. Nawet na początku pomyślałem, że te pierwsze odcinki są tak ładnie napisane, by zachęcić do zagrania w serialu. Okazało się, że większość tych odcinków jest fajna.

Choć serial ten nie jest emitowany w stacji publicznej, Polsacie czy TVN, ale w TV Puls, to cieszy się dużą popularnością...

Tak. Nie dość, że serial ma dużą oglądalność, to po pierwszym sezonie otrzymaliśmy Telekamerę. To oczywiście zobowiązuje, by odcinki były dalej takie fajne, albo jeszcze lepsze. Na razie tak jest. Martwiłem się, że akcja będzie rozgrywała się tylko w gronie kilku osób, ale wprowadzane są nowe postacie i dzieje się wiele ciekawych rzeczy. Moja postać łączy te wszystkie odcinki. Pojawiam się w nich jako właściciel lombardu, który czasem rozwiązuję problemy bohaterów.

Poza panem i kilkoma innymi aktorami w serialu grają nieopatrzone twarze, a mimo to zdobył popularność. Jak to zrobiliście?

Ja miałem być jedyną znaną osobą, gwiazdą tego serialu. Poza tym dobierali mniej znanych aktorów, ale dziś już popularnych. Grają w nim też amatorzy, i to z dobrym skutkiem.

Czy Kazimierz nie przypomina Henia Lermaszewskiego z serialu „Dom”?

Nie, w żadnym wypadku. Heniek to był warszawski cwaniak, spryciarz. Przekładając na dzisiejszy język - taki biznesmen. Potrafił wszystko załatwić, zrobić. Kazimierz jest inny. Czasem śmieję się, że gdyby to wszystko działo się naprawdę, to już dawno poszedłby z torbami. Ma gołębie serce, wszystkim pomaga. Niedawno skończyliśmy odcinek, w którym przyszła do niego kobieta z dzieckiem. Utopił się jej mąż, ratując inne dziecko. Kazimierz tak się tym wzruszył, że dał jej za zastawiony laptop dwa razy więcej, niż był wart. Pewnie dlatego ludziom podoba się grany przeze mnie bohater. Zawsze lombardy kojarzyły się ludziom trochę inaczej, z wyzyskiwaczami. Ten nasz serialowy lombard ma dobre serce. Tu się nikogo nie oszukuje... Oczywiście dajemy czasem trochę mniej za zastawione rzeczy. Ale to ma swój cel. Jeśli ktoś zastawia jakąś rzecz, a potem jej nie wykupuje, to musimy to sprzedać. I sprzedajemy trochę taniej, by się jej pozbyć.

Właściciele lombardów powinni być wam wdzięczni?

No tak! Kiedyś właściciel kilku lombardów dał mi wizytówkę i powiedział: Panie Zbyszku, gdyby coś było potrzeba, to zapraszam, potraktujemy pana na specjalnych zasadach! My musimy się trzymać razem! Chciało mi się śmiać, gdy to usłyszałem, ale takie sytuacje też są miłe.

Lubi pan grać w serialach?

Wychowany jestem na filmach fabularnych, ale później dostałem propozycje z seriali, między innymi „Domu”. Tych propozycji pojawiało się więcej. Zacząłem w nie wchodzić. Nawet ktoś napisał, że jestem „królem seriali”. Trochę mi się to nie podobało.

Dlaczego?

Mnie ciągnie do filmu. Jednak ostatnio rzadko gram w filmach i podejrzewam, że właśnie ze względu na seriale. Gdy młody aktor zacznie występować w serialach, to potem często ma zamkniętą drogę do filmu. A może w moim przypadku wiele robi wiek? Przecież nie zagram już młodych chłopaków jak przed laty.

Seriale, w których pan występował, okazywały się hitami. „Dom”, „Graczykowie”, „Święta wojna”...

Serial „Dom” to klasyka. Takich seriali się już nie kręci. Nastały inne czasy. I wiem, dlaczego tak się dzieje. Kiedyś wszystko robiło się bardzo dokładnie, scena po scenie. Były robione zbliżenia, kontrplany, kręcono nawet detale. Poza tym dzisiaj się łapię na tym, że gdy oglądam film czy serial, to nie słyszę, co mówią aktorzy. Kiedyś robiono postsynchrony. Na postsynchronach można było jeszcze poprawić film, dodając jakieś dialogi. Przyjeżdżałem na nie do Łodzi, do słynnej Hollyłódź. Ta Łódź jest więc mi bardzo bliska, bo spędziłem w niej większość swego filmowego życia.

Wróćmy do Henia Lermaszewskiego. To rola, która przyniosła panu wielką popularność. Ludzie pokochali Henia, choć był takim warszawskim cwaniakiem...

Cwaniak to nie znaczy oszust. Heniek był sprytnym i zaradnym człowiekiem. Potrafił wszystko załatwić. Mam coś z tego Heńka. Też jestem zaradny, lubię majsterkować. Jestem nawet trochę taką złotą rączką. Jak zepsuje się coś w domu, to staram się najpierw sam naprawić, dopiero potem wzywam fachowca. Gdy ma się dom, to trzeba umieć odkręcić, a następnie przykręcić kran. Fakt, raz zdarzyło się, że zalałem mieszkanie. Żona na mnie trochę nakrzyczała, ale dziś naprawa kranu nie jest dla mnie żadnym problemem. Z błędów wyciągam wnioski.

Talent aktorski nie jest u pana przypadkowy. Pana ciocia, Lucyna Szczepańska, nazywana była słowikiem Warszawy...

Była to wielka gwiazda przedwojennej Warszawy. Mama mówiła mi, że odziedziczyłem po niej głos. Nawet niedawno nagrałem płytę. Zwrócił się do mnie kompozytor Andrzej Rutkowski. Poprosił, bym nagrał płytę. Byłem zszokowany tą propozycją. Pomyślałem: Ja mam śpiewać, nagrywać płytę? Na początku powiedziałem, że niech aktorzy grają, a piosenkarze śpiewają. Tu zadziałała moja żona. Powiedziała, że nieładnie postąpiłem, odrzucając tę propozycję. Przypomniała mi, że gdy byłem młodym chłopakiem, to chciałem zostać piosenkarzem, a teraz gdy ktoś przynosi prezent na tacy, ja nie chcę nagrać płyty.

I nagrał pan płytę?

Tak. Nosi tytuł „Koło kina”. Przy jej nagrywaniu bardzo przydało się moje doświadczenie filmowe. Na przykład przy postsynchronach. Zawsze byłem w tym dobry. Gdy wszedłem pierwszy raz do studia, to zapytałem, ile nagrywamy piosenek. Kompozytor i technik od nagrywania spojrzeli na mnie dziwnie. Grzecznie stwierdzili, że na razie nagramy jedną. Potem okazało się, że z jakimś piosenkarzem jedną piosenkę nagrywali cały dzień. Tak bywa...

Mama chyba by się bardzo cieszyła z pana płyty?

Na pewno byłaby bardzo szczęśliwa. Piękne słowa do piosenek znajdujących się na tej płycie napisał Jacek Cygan, fantastyczny poeta. Poprosiłem go, by napisał dla mnie tekst. Spotkaliśmy się, on wypytywał mnie o cały życiorys. O lata dziecięce, pracę w filmie. Wiele osób, które tę płytę słyszało, było wzruszonych, że te piosenki mają takie fajne słowa. Bo tak naprawdę są one o mnie. To taki malutki życiorys Zbyszka Buczkowskiego. Jest na tej płycie też piosenka „Si bon, si bon”.

Zasłynął pan z tego przeboju.

Śmieję się, że taka mała pioseneczka utorowała mi drogę do kariery. Na próbnych zdjęciach u Janusza Kondratiuka, z którym się dziś przyjaźnię, poproszono mnie, bym powiedział tekst na dramatycznie i wesoło. Chodziło o scenę, w której dwóch złodziei ukradło kasę pancerną, wynieśli ją na pole, rozwalili. Okazało się, że w niej nic nie było. Zacząłem się śmiać. Reżyser zapytał dlaczego. Odpowiedziałem, że jest to zarówno śmieszne, jak dramatyczne. Wtedy reżyser powiedział mi, bym zaśpiewał piosenkę. Miałem ich w swoim repertuarze wiele. Postanowiłem zaśpiewać „Si bon, si bon”... I tak się to zaczęła i trwa do dzisiaj.

Nie został pan lotnikiem tak jak pański ojciec Marian Buczkowski. Dlaczego?

Chciałem, ale mama powiedziała kategorycznie, że nie. Nie dziwię się jej. Tata zginął w katastrofie lotniczej. Została sama z dwójką dzieci, a jeszcze była w ciąży z trzecim, moim najmłodszym bratem.

Taty pan nie pamięta?

Nie, miałem osiem miesięcy, gdy zginął. Ojca trochę pamięta mój starszy brat.

Tata zginął w katastrofie lotniczej pod Tuszynem. Dzięki panu pamięć o tej tragedii nie zaginęła...

Dzięki mnie i władzom Tuszyna, gdzie odsłonięto tablicę pamiątkową. Szkoda, że to tak późno. Powinienem zrobić to, gdy żyła moja mama. Nie przyszło mi wtedy to do głowy. Dopiero potem pomyślałem, że wszystkie katastrofy PLL LOT są upamiętnione, a ta nie.

Jak to się stało, że zamiast lotnika został pan aktorem?

Mieszkałem blisko wytwórni filmowej przy ul. Chełmskiej w Warszawie. Pamiętam, jak sąsiadka zabrała mnie tam ze swoim synem Andrzejem, moim rówieśnikiem, do statystowania. Bardzo mi się spodobało, że coś udaję. Poza tym za to statystowanie dostawałem wiele pieniędzy jak na takie małe dziecko. Pamiętam, jak poszedłem kupić cukierki czekoladowe dla moich kolegów i koleżanek, zrobiłem im bankiet na podwórku. Potem zbierałem pieniądze na rower, który był moim marzeniem. Pieniądze oddawałem mamie, która była moim bankiem. Zapisywałem w zeszyciku, ile tam jest. Chodziłem oglądać ten rower do sklepu przy ul. Nowowiejskiej. To był Jaguar, z przepiękną przerzutką Campagnolo. Marzenie każdego chłopaka! I w końcu ten kolarski rower stał się moją własnością.

Wiele pan w życiu przeżył. Teraz nadeszły lepsze czasy?

Nie narzekam. Mam bardzo udaną rodzinę, żonę, dwójkę dzieci. Czworo wnuków. Niedawno odwiedził mnie syn z wnukami. Wnuczek złapał mnie i powiedział: Dziadku, jak ja się kocham! To cieszy i ściska serce. Mam dla kogo żyć! Tyle się w życiu napracowałem, ale niczego nie żałuję.

Anna Gronczewska

Jestem łodzianką więc Kocham Łódź. Piszę o historii mojego miasta, historii regionu, sprawach społecznych, związanych z religią i Kościołem. Lubię wyjeżdżać w teren i rozmawiać z ludźmi. Interesuje się szeroko pojmowanym show biznesem, wywiady z gwiazdami, teksty o nich.

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.