Złoty pociąg w Śniatynie. Jak ocalono skarb Banku Polskiego we wrześniu 1939 roku

Czytaj dalej
Fot. NAC
Stanisław S. Nicieja

Złoty pociąg w Śniatynie. Jak ocalono skarb Banku Polskiego we wrześniu 1939 roku

Stanisław S. Nicieja

Stacja Śniatyn-Załucze - to stamtąd 15 września 1939 roku odprawiono w kierunku Rumunii słynny „złoty pociąg”, którym wywieziono ponad 80 ton polskiego złota w sztabkach, by ocalał z wojennej zawieruchy.

Historia tego pociągu wpisała się w legendę upadającej II Rzeczypospolitej. Tuż po napaści Niemiec hitlerowskich rząd polski zdecydował, że dla bezpieczeństwa należy zapasy gotówki i złota, zdeponowane w Skarbcach Banku Polskiego, zostaną wywiezione do Śniatyna, na granicę polsko-rumuńską. Wydawało się, że tam będą najbezpieczniejsze. Przed wybuchem wojny główne magazyny Skarbca Narodowego, który był w zasobach Banku Polskiego, znajdowały się w Brześciu nad Bugiem, Zamościu i Siedlcach. Gdy przebieg wojny po pierwszych dniach nabierał charakteru katastroficznego dla państwa polskiego, postanowiono jak najszybciej wysłać złoto na Pokucie. Do Śniatyna pojechały transporty nie tylko ze złotem z Brześcia, Zamościa i Siedlec, ale również z Lublina i Warszawy.

Już w pierwszych dniach września 1939 roku Adam Koc - wiceminister skarbu powołał sztab odpowiadający za całość transportu. Na jego czele stanęli dwaj pułkownicy - Ignacy Matuszewski i Henryk Floyar-Rejhman, a z ramienia Banku Polskiego jego główny skarbnik - Stanisław Orczykowski.

Jako pierwszy dotarł do Śniatyna specjalny pociąg z Brześcia, wkrótce po nim pociąg z Zamościa. Część złota wieziono samochodami. 4 września wyekspediowano z Warszawy autobusy Państwowej Wytwórni Papierów Wartościowych, w których umieszczono 15 ton złota. Następnego dnia kierujący akcją płk Matuszewski - wobec braku ciężarówek wojskowych - zarekwirował w Warszawie 12 autobusów miejskich i na ich podłodze ułożono 23 tony sztabek złota. Za kierownicą jednego z autobusów zasiadła żona Matuszewskiego - jedna z najbardziej znanych polskich sportsmenek - Halina Konopacka (1900-1989), złota medalistka w rzucie dyskiem na olimpiadzie w 1928 roku w Amsterdamie. Co znajduje się w transporcie, wiedziało tylko kilka najbardziej zaufanych osób, w tym Konopacka. Oficjalnie twierdzono, że są to przedmioty kultu i dzieła sztuki.

Do Brześcia dotarła kolumna 30 pojazdów wiozących wówczas złoto wartości około 0,5 miliarda ówczesnych polskich złotych.

CZYTAJ TAKŻE: Skarby Dolnego Śląska. Dlaczego akurat tam je znajdowano?

Niemiecki wywiad podjął intensywne działania, aby zlokalizować szlak „złotego transportu”. Gdy kolumna samochodowa dotarła do Dubna na Wołyniu, gdzie przebywało naczelne polskie dowództwo wojskowe z marszałkiem Edwardem Rydzem-Śmigłym na czele, zarządzono, aby wyłączyć z transportu 70 skrzynek ze złotem o wartości 22 milionów złotych (cztery tony złota). Gdy cały transport dotarł do Śniatyna, liczył w sumie kilkaset skrzyń o wadze ponad 80 ton. Tam, na dworcu Śniatyn-Załucze dokonano jego przeładunku na wagony. Pracowali przy tym żołnierze, kolejarze, konwojenci i pracownicy bankowi. Osobiście przeładowywała również Halina Konopacka. Była to wyjątkowo niebezpieczna praca, bo samoloty niemieckie bombardowały już okolice Zaleszczyk, Horodenki, Kołomyi i Śniatyna. Wielką ofiarnością wykazał się wówczas naczelnik stacji Śniatyn-Załucze - legionista Emil Brzezicki (1901-1941), wcześniej dyżurny ruchu w Stanisławowie i Kołomyi, syn śniatyńskiego sędziego - Mieczysława Brzezickiego (zm. 1925). Nie zdecydował się na wyjazd do Rumunii. Gdy do Śniatyna weszli bolszewicy, schronił się w Stanisławowie. Zadenuncjowany, że był naczelnikiem stacji i brał udział w załadunku „złotego pociągu”, trafił do więzienia NKWD i w kwietniu 1941 roku otrzymał strzał w tył głowy.

15 września 1939 roku, około godziny pierwszej w nocy, pociąg ze złotem był gotowy do odjazdu. Wcześniej polski ambasador w Bukareszcie, Roger Raczyński, powiadomił, iż rząd rumuński wyraził zgodę na tranzyt polskiego złota przez Rumunię do Francji. Instrukcja zalecała, aby przejazd przez terytorium Rumunii trwał jak najkrócej. Rząd rumuński, zaprzyjaźniony z III Rzeszą, obawiał się reakcji Niemiec. Tego samego dnia wieczorem (15 września) pociąg z polskim złotem jadący ze Śniatyna dotarł do portu w Konstancy. Tam wynajęto stary tankowiec o nazwie „Eocene”, nieprzystosowany do takiego transportu. Oficerami byli Anglicy, a załogę stanowili Rumuni. Ponieważ padło podejrzenie, iż niemiecki wywiad wie już, że na tankowcu złożono 1208 skrzynek złota o wadze 70 kilo każda, załoga rumuńska tankowca odmówiła wypłynięcia w morze, twierdząc, że ryzyko jest zbyt wysokie i statek może być zbombardowany. Po wielu intensywnych zabiegach udało się znaleźć zastępstwo. Anglik, kpt Robert Brettow, odbył rozmowę telefoniczną z ambasadą brytyjską w Bukareszcie i był wielce zdenerwowany, gdy dowiedział się, iż Niemcy w nocie do rządu rumuńskiego uznali polskie złoto za „materiał wojenny” i nie wykluczają ataku Luftwaffe na tankowiec „Eocene”.

Pomimo wielkiego lęku angielski kapitan wyprowadził statek w morze. Płynęło z nim 20 pracowników Banku Polskiego, ze skarbnikiem Stanisławem Orczykowskim oraz pułkownikami Ignacym Matuszewskim i Henrykiem Floyarem-Rejhmanem. Statek szczęśliwie dotarł do Stambułu w Turcji. Miasto to było wówczas siedliskiem wywiadów. Niemcy mieli tam wyjątkowo mocną agenturę. W wersji fabularnej znamy to choćby z jednego odcinka słynnego serialu „Stawka większa niż życie”, którego akcja dzieje się w Stambule.

Napięcie było ogromne. Bano się, że Turcy zażądają dużych opłat celnych. Po wielu zabiegach i próbie przejęcia skarbu „na przechowanie” przez Bank Otomański, udało się wprowadzić statek do Cieśniny Bosforskiej. Ogromną rolę odegrał wówczas polski ambasador w Turcji - Michał Sokolnicki, osiągając zgodę na rozładowanie tankowca i wysłanie złota koleją do Bejrutu. Przy wielkim wysiłku na azjatyckim wybrzeżu Bosforu wyniesiono skrzynie ze złotem z tankowca i załadowano do tureckiego pociągu. Gdy transport dotarł do Ankary, pojawili się urzędnicy tureckiego ministerstwa komunikacji i zażądali wysokiej zapłaty za korzystanie z pociągu na całej trasie do granicy syryjskiej. Zagrozili, że jeśli nie otrzymają pieniędzy, transport dalej nie pojedzie. Po zapłaceniu haraczu złoto polskie dotarło przez Syrię do Bejrutu, a więc na terytorium podległe już sojuszniczej Francji.

Złoto, które Rydz-Śmigły zatrzymał w Dubnie (22 tony) dotarło do Rumunii w ostatniej chwili tuż przed inwazją sowiecką, zostało tam w depozycie do roku 1947.

Niezwykle skomplikowane i dramatyczne były dzieje dalszego transportu polskiego złota, które w momencie napadu Niemiec na Francję znajdowało się w Nevers nad Loarą, w centralnej Francji. Niemcy próbowali to złoto przechwycić, ale Polakom udało się wywieźć je z Francji przez Casablankę do Stanów Zjednoczonych. Jest na ten temat obszerna literatura i nie miejsce tu, aby tę historię szeroko omawiać. W każdym bądź razie złoto to wróciło do Polski po uznaniu przez Stany Zjednoczone i Wielką Brytanię rządu Polski Ludowej. W lipcu 1947 roku przywieziono do Polski również skrzynie ze złotem, które były zdeponowane w Bukareszcie.

CZYTAJ TAKŻE: Skarby Dolnego Śląska. Dlaczego akurat tam je znajdowano?

Halina Konopacka, która wspólnie z mężem, Ignacym Matuszewskim, uczestniczyła w wywozie polskiego złota ze Śniatyna, straciła podczas tej podróży swój złoty medal - skradziono jej kuferek z kosztownościami, w którym przechowywała również swoje olimpijskie trofeum z Amsterdamu.

Chociaż uchronienie polskiego złota przed zagarnięciem go przez Niemców było niewątpliwym sukcesem, nowy polski rząd emigracyjny z Władysławem Sikorskim na czele nie wynagrodził dostatecznie realizatorów tej ryzykownej i niebezpiecznej akcji. Wręcz przeciwnie. Zaważyły na tym kontrowersje polityczne, które były między obozami marszałka Piłsudskiego a gen. Władysława Sikorskiego. Ponieważ płk Ignacy Matuszewski był zaufanym człowiekiem i przyjacielem Piłsudskiego, krąg premiera Sikorskiego oskarżył go o nieuzasadnione wysokie koszty transportu złota ze Śniatyna do Ameryki. Zażądano nawet zwrotu kosztów za przejazd pociągiem do Paryża Konopackiej jako żony Matuszewskiego. Oto kolejny przykład polskiego piekła politycznego, które zawsze było i zawsze mocno parzyło. Mimo przypominania takich faktów historycy nie są w stanie niczego nauczyć różnych polityków i politruków, tym bardziej, że wielu historyków przyjmuje częstokroć postawę politruków.

Ostatecznie zapłacono Ignacemu Matuszewskiemu pięć tysięcy złotych za „wykonanie misji skarbowej”. Ale jednocześnie jako bliski współpracownik Piłsudskiego dostał od Sikorskiego wilczy bilet. Nie przyjęto go do armii polskiej we Francji, nie powierzono mu żadnego stanowiska rządowego i zabrakło dla niego miejsca na statku, gdy rząd Sikorskiego ewakuował się z Francji do Anglii. Matuszewski i Konopacka uciekali przez Pireneje. Wpadli w ręce hiszpańskich pograniczników - żołnierzy frankistowskich i trafili do aresztu. Po interwencji Ignacego Paderewskiego u prezydenta Franklina Roosevelta otrzymali azyl polityczny w Stanach Zjednoczonych. W sierpniu 1946 roku złamany psychicznie Matuszewski zmarł na zawał. Jego żona - Halina Konopacka przeżyła go 43 lata. Zmarła w Ameryce w wieku 89 lat. Była nie tylko znakomitą, wszechstronną sportsmenką odnoszącą sukcesy w rzucie dyskiem, pchnięciu kulą, w rzucie oszczepem, biegu przez płotki i skoku w dal, ale pisywała również wiersze, o czym wiedziało tylko najbliższe jej grono. Oto jeden z jej wierszy powstałych w Ameryce, gdy nie zdecydowała się ostatecznie na powrót do kraju:

Plączą, wiją się szlaki wzdłuż

i w poprzek krajów,

Wagon leci przez ciemność

płonącym zarzewiem,

I szukam drogowskazu na każdym rozstaju,

Bo wiem, jak odejść, lecz jak wrócić - nie wiem.

Warto przy tej okazji przypomnieć, że jednym z odpowiedzialnych za transport złota za granicę we wrześniu 1939 roku był dyrektor lwowskiego oddziału Banku Polskiego - Alfred Blaha. Po odprawieniu pociągu ze złotem ze stacji Śniatyn-Załucze postanowił wrócić do Lwowa po żonę, a tam czekało na niego już NKWD. Zginął w więzieniu w Mińsku.

Trzeci szlak ucieczki
Powszechnie dominuje wiedza, że w 1939 roku potężne, około stutysięczne fale uchodźców szukających schronienia przed wojskami agresorów - Niemców i Rosjan przeszły przez mosty w Zaleszczykach i Kutach. Tymczasem nie mniejsza fala uchodźców opuściła Polskę przez most na Prucie pod Śniatynem i przez przejścia graniczne w Załuczu i Kułaczynie prowadzące do Rumunii i na Węgry. Już 10 września do Śniatyna dotarły pierwsze grupy uchodźców z centralnej Polski. Miasto z każdym dniem wypełniało się zdesperowanymi ludźmi. Najpierw zabrakło kwaterunków, później żywności. W mieście zapanował chaos.

CZYTAJ TAKŻE: Skarby Dolnego Śląska. Dlaczego akurat tam je znajdowano?

W licznej grupie prawników, którzy przybyli do Śniatyna, był dr Stanisław Szurlej (1878-1965) - audytor Wojska Polskiego w randze pułkownika, szef sądownictwa wojskowego i naczelny prokurator wojskowy. Towarzyszyła mu córka, Stefania Kossowska (1909-2003) - lwowianka, pisarka, mistrzyni literackich miniatur, po wojnie naczelna redaktorka „Wiadomości” (głównego pisma literackiego polskiej emigracji w Anglii). Jej ojciec, również osiadły w Londynie - przyjaciel Kornela Makuszyńskiego - był współtwórcą Instytutu Sikorskiego. Spoczywa na słynnym Highgate Cemetery.

W Domu Ludowym w Załuczu Górnym zakwaterowało się 300 polskich lotników. Kilkanaście samolotów z braku paliwa stało na polach dworskich oraz ponad 20 na polu między parkiem śniatyńskim a wsią Budyłów. Podobnie było w pałacu Jaruzelskich w Kniażu, gdzie zatrzymali się liczni urzędnicy MSZ z racji, iż zięć Jaruzelskich, Aleksander Cybulski (ojciec aktora Zbigniewa Cybulskiego), organizował przerzut dyplomatów z Polski do Rumunii. W oddalonym o kilka kilometrów od Kniaża i Śniatyna Załuczu Dolnym, w pałacu Krzysztofowiczów, zatrzymał się ze swą świtą prezydent Ignacy Mościcki. Od połowy września 1939 zaczęły się intensywne bombardowania okolic. Bomby spadały na torowiska przy stacji towarowo-przeładunkowej, gdzie do pociągu ładowano polskie złoto, ale na szczęście nie uszkodziły torów prowadzących w kierunku Rumunii. Panował ogromny chaos. Lotnicy spalili pod Śniatynem samoloty, które nie miały paliwa. Tylko kilka odleciało w kierunku Rumunii.

Na stacji stały wagony pełne zdezorientowanych żołnierzy, którzy nie wiedzieli, jaką wybrać drogę. Część postanowiła wrócić. „My do Polski jedziemy” - stwierdzili i jeden z pociągów ruszył w przeciwnym kierunku - na Lwów. Wiele rodzin urzędniczych ze Śniatyna również wyjechało. W mieście ukrywano bądź niszczono wszystko, co nie powinno wpaść w ręce wrogów. Na stacji gromady chłopstwa ukraińskiego zaczęły rozbijać i rabować magazyny towarowe. Kolejarze, m.in. Jan Ansion (ojciec Aurelii Szarzyńskiej - po wojnie mieszkanki Gubina i Wschowy) samorzutnie zorganizowali straż ochrony dworca i magazynów.

„Na Boga, co wy tu jeszcze robicie?!”
W nieprzebranej masie ludzkiej zmierzającej przez most śniatyński do Rumunii był gen. Józef Haller - wówczas starszy już wiekiem, drobny, jakby zasuszony staruszek, niskiego wzrostu, w szarobłękitnym mundurze, niegdyś legendarny dowódca II Brygady - bohater spod Rarańczy i Rafajłowej, który na krótko przed wybuchem wojny przyjechał z Francji i chciał, aby przyjęto go do armii polskiej. Piłsudczycy nie zdobyli się na taki gest wobec obcego im ideologicznie generała. Wracał więc rozgoryczony do Francji. - Mój ojciec był funkcjonariuszem straży granicznej - wspominała Stefania Dominiczak-Krasnodębska - i widziałam, jak tata zasalutował generałowi na moście. Wreszcie przyszła ta upiorna noc i wiadomość, że Rosjanie uderzyli ze wschodu. Przed naszym domem zatrzymali się żołnierze jadący czołgiem w kierunku granicy rumuńskiej i krzyczeli do nas: „Na Boga, co wy tu jeszcze robicie, na co czekacie, czy wy historii nie znacie? I nie wiecie, co z wami tu zrobią? Chodźcie z nami!” Odpowiedzieliśmy: „A kto was będzie witał, gdy powracać będziecie, gdy wywalczycie wolną Polskę? Przetrwamy! I na was zaczekamy!” Po drugiej stronie granicy, tuż przy szosie, w rowach ciemniały i zarazem lśniły duże stosy broni złożonej przez rozbrojone wojsko polskie. Tak więc i ten czołg przy tych stosach pozostał jak żołnierz na warcie.

CZYTAJ TAKŻE: Skarby Dolnego Śląska. Dlaczego akurat tam je znajdowano?

Wśród uciekających przez Śniatyn był też Marian Hemar (1901-1972) - bard Lwowa, charyzmatyczny twórca kabaretów i szlagierów piosenkarskich. Jechał w luksusowym czarnym Buicku w towarzystwie Kazimierza Wierzyńskiego - poety, jednego z najbardziej znanych Skamandrytów. Był 14 września. Co się działo wówczas w ich świadomości i psychice w jakiejś mierze oddaje wiersz Hemara:

Wciąż jeszcze przed oczami mam

wieczór śniatyński.

Wciąż przede mną graniczny most w mroku majaczy.

Koło mnie, w samochodzie,

poeta Wierzyński

Z twarzą w dłoniach. Wciąż jeszcze nie wiem,

co to znaczy?

Wciąż próbuję rozwikłać tamtą tajemnicę,

Co mnie ciemnością ściga i po nocy budzi.

Co to znaczy: z Ojczyzny uciec za granicę?

Hemar z Wierzyńskim byli wśród tysięcy podobnych im uciekinierów. Gdy przekroczyli granicę rumuńską, bard Lwowa napisał przeciw marszałkowi Rydzowi-Śmigłemu jeden z najbardziej oskarżycielskich i brutalnych w swej treści wierszy, nie mogąc zrozumieć, dlaczego porzucił on armię w pierwszym dniu inwazji sowieckiej i razem z prezydentem Mościckim oraz premierem Sławoj-Składkowskim przeszedł przez most graniczny w pobliskich Kutach. Co myślał wówczas Kazimierz Wierzyński - autor pomnikowego wiersza o marszałku Piłsudskim? Przypuszczalnie, podobnie jak wielu admiratorów twórcy Legionów, sądził, że gdyby żył Piłsudski, wojna z Niemcami miałaby inny przebieg i nie tak skończyłaby żywot II Rzeczpospolita.

Stanisław S. Nicieja

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.